Książka Hal Elrod`a Miracle Morning została mi polecona poprzez social media i od razu się nią zainteresowałam. Czy naprawdę mogę swoje poranki wykorzystać do stworzenia wymarzonego życia? A może moje pytanie powinno raczej brzmieć: czy jestem w stanie w ogóle wcześniej wstawać niż to konieczne? Z jednej strony nakręciłam się na poradnik typu „zmień swoje życie teraz!”, bo dawno nie miałam w ręku książki w tym stylu, z drugiej, podchodziłam do jej czytania jak pies do jeża. Zaczęłam ją przeglądać i od razu pomyślałam: oho, znam ten ton. Dalej było tylko ciekawiej.
Znam mnóstwo takich osób. Właściwie „znam” to mało powiedziane. Większość z nich jest ludźmi z mojego najbliższego otoczenia. Obijają się o życiowe przeszkody, narzekając, że nie mają możliwości, czasu, pieniędzy, znajomości, wszystkiego i niczego. Kiedy nadejdzie możliwość, mówią nie. Nie, bo to nie ten tydzień, nie, bo to nie w ten weekend, nie bo to za rok, za dwa, nie w tym życiu generalnie. Nawet, jak ktoś przychodzi, daje im do ręki wędkę, mówią: nie dziękuję, nie chce mi się łowić. Marnują swój potencjał, szukają dziury w całym, a kiedy mają możliwość poprawy, po prostu odmawiają. Najzwyczajniej w świecie patrzą ci prosto w oczy i mówią: nie. A mi nie mieści się to w głowie.
Norwegia to dla mnie przykład kraju, który niezwykle dobrze radzi sobie z napływem osób spoza granic. Z jednej strony dba o te osoby, dając im możliwości, z drugiej strony, co się trzeba napracować i nachodzić, to wie każdy, kto właśnie przyjechał „na stałe”. Każdego dnia słyszę norweski, ale też polski, angielski i masę innych języków z całego świata (których pochodzenia nawet nie jestem pewna). Człowiek staje w pewnym momencie przed próbą określenia, czy ktoś, kto mieszka tu lata i mówi po norwesku to już Norweg czy dalej dajmy na to Irańczyk? I czy ja, jestem dalej Polką? Co to w ogóle znaczy? Wie ktoś?
Tak wiele z nas ma często ten problem. Musimy chodzić z podniesioną głową, nie dać się światu, poprawiać koronę i iść dalej, ale to tylko pozór. Pod płaszczykiem pewności siebie same wmawiamy sobie słowa, które kiedyś zafundowano nam razem w gratisie do pakietu o nazwie „wychowanie”. Wchłonęłyśmy jak gąbka autodestrukcyjne zachowania i myśli, które później, niczym nadbagaż, nosimy na swoich ramionach do końca życia. Zaniżone poczucie własnej wartości można jednak naprawić. Same myślimy swoje myśli, same możemy je zmieniać. Sprawdź, które z nich całkowicie niepotrzebnie wprowadzają cię w gorszy nastrój. Razem je zmienimy na coś konstruktywnego.
To było dokładnie 5 lat temu. W okolicach pierwszego sierpnia 2013 roku wstałam rano i postanowiłam, że na śniadanie nie zjem niczego z mięsem. Później zrobiłam to samo na obiad. Ponowiłam na kolację. Mijał dzień za dniem a ja coraz bardziej nie czułam potrzeby jedzenia mięsa. Dzisiaj mija piąta odkąd jestem wegetarianką: niejedzenia schabowego, piersi z kurczaka ani parówek na śniadanie. Chociaż babcia wciąż pyta: czy jeszcze jestem wegetarianką, odpowiedź pozostaje ta sama. I muszę przyznać: jest tylko „gorzej”.
Stał na balkonie swojego nowego mieszkania. W jednej dłoni trzymał lampkę dobrego wina, w drugiej… Ser Królewski. Produkt nie do dostania w kraju, w którym mieszkał. Jadł go rękoma, popijał malymi łykami dobrego wina. Pozwolił sobie zastanowić się nad swoim życiem. Poczuł, że to ta chwila. Chwila, w której jedzenie najzwyklejszego polskiego sera staje się symbolem. Symbolem zwycięstwa, pewnego dowodu, że dla siebie w jakimś sensie osiągnął sukces. Sięgnął pamięcią wstecz. Nie zawsze to tak wyglądało.
Cisza. Wszechobecna cisza. Nawet w pobliżu przedszkoli, nawet, gdy przechodzisz przez „ruchliwą ulicę”. Gdzie się nie obejrzysz, widzisz piękną naturę i słyszysz… nic nie słyszysz. Drzewa szumią, strumyki płyną, czasami przejedzie samochód w ilości jednego. Zapytana ostatnio: czym się martwię? – odrzekłam zdziwiona swoją własną pewnością w głosie: niczym, a czym mam się martwić? Przecież wreszcie mam święty spokój.
Czy to w ogóle możliwe? Social media to coś, bez czego trudno żyć w dzisiejszym świecie. Potrzebujemy innych ludzi, porad, kontaktu z kimś, z kim nie możemy się zobaczyć fizycznie. Uważam, że social media to piękna sprawa, ale jak w życiu ze wszystkim bywa – co za dużo, to niezdrowo. Łatwo wpaść w pułapkę typu: bo ona jest ładniejsza, ma lepsze życie i mieszka pod palmami a ja to taka i owaka. Jak tego zaprzestać?
Serio. Ja wiem jak to jest. Instagram stał się centrum skupienia moich wysiłków, podczas gdy czekałam na odświeżony wygląd bloga. Odkryłam, że aby dopasować zdjęcie do całości feedu i jednocześnie zadbać, by samo w sobie było fajne, ciekawe i przykuwające uwagę to naprawdę ciężka praca. Tych zdjęć nie robi się telefonem jednocześnie plotkując z przyjaciółką i pijąc kawę. Te zdjęcia wymagają lepszego sprzętu, statywu i nierzadko blendy oraz specjalnej troski. I czasu. Mimo to nigdy nie przestanie mnie rozśmieszać to, jak bardzo Instagram pełen jest absurdów, które z rzeczywistym życiem nie mają nic wspólnego. Macie już jakieś swoje typy? Pozwólcie, że przedstawię moje. No to jedziemy!