Zostałam wychowana w klimacie „wyboru zawodu na całe życie”. Od początku wtłaczano mi do głowy, że warto się uczyć, warto włożyć masę czasu i wysiłku, by „być kimś”. Stało się to dla mnie w pewnym sensie wyznacznikiem sukcesu życiowego, chociaż nie mogę przyznać, że tym kimś (kim?) się poczułam, zakładając fartuch pierwszego dnia pracy. Jak to jest z tą farmacją? Warto, nie warto?
Jesteśmy wychowani w Polsce, że osoby wykonujące zawody medyczne, mają coś w stylu powołania; że rodzą się, chodzą do szkoły i nagle, pewnego zwykłego wtorku, budzą się rano, zrywają z łóżka i spływa na nie magiczna aura, która powoduje, że od teraz, aż do emerytury, będą robić tę jedną rzecz, by zarobić na życie. Jak się domyślasz – ja tak w ogóle nie miałam. A do powołania odniosę się za kilka akapitów.
Idąc do liceum, wiedziałam, że lubię biologię. Ta szła w nazwie w parze z chemią (klasa biologiczno-chemiczna) w liceum profilowanym, więc brałam, co dają i kiedy trafiłam „na bio-chem do Starego”, bardzo się cieszyłam („Stary” był potoczną nazwą mojego liceum – i to dokładnie odzwierciedla wiekowość murów jak i podejście do edukacji). Czuliśmy się dobrze, bo już wtedy mieliśmy trochę więcej pojęcia, niż wielu naszych nastoletnich rówieśników, co chcielibyśmy robić po liceum. Nie wiedziałam jednak bardzo długo, co dokładnie chciałabym studiować.
Kiedy pewnego dnia w drugiej klasie dostałam z jakiegoś sprawdzianu z chemii ocenę dostateczną, stanęły mi w oczach łzy. Pamiętam ten moment, jakby stało się to wczoraj, a nie ponad 10 lat temu. Ja, wzorowa uczennica? Trójka? Nie uwielbiałam chemii, ale w tamtym momencie spłynęło na mnie coś na wzór chęci udowodnienia sobie, że dam radę. Nie było to powołanie, oj nie. To była złość połączone z ambicją. Wtedy postanowiłam, że chemia stanie się moją przyjaciółką a ja… pójdę na farmację do Poznania! Byłam jedyną osobą w mojej klasie, która miała takie plany i z tego co wiem, jestem jedyną osobą, która faktycznie farmację ukończyła.
Teraz, Droga Czytelniczko, musisz zrozumieć kontekst sytuacji – być może sama mieszkasz w dużym mieście i wydaje Ci się, że wybór takich studiów to totalnie zwykła decyzja, którą podejmuje wiele osób z twojego otoczenia. Ja się tak nie czułam. Pochodzę ze średniej wielkości miasteczka a w czasach liceum studiowanie farmacji w Poznaniu było dla mnie wtedy tym, co aktualnie mogłabym porównać u mnie do studiowania prawa na Harvardzie. Generalnie mocno poza zasięgiem.
W mięczyczasie poszłam na studia kosmetologiczne do Szczecina, bo nie napisałam wystarczające dobrze matury. Kiedy ją poprawiłam rok później (w tajemnicy przed swoją rodziną zresztą), dostałam się na studia… z odwołania. Generalnie byłam kilka osób pod kreską, ze względu na niższą średnią ocen (mimo że była ona na poziomie świadectwa z czerwonym paskiem). Pewnego pięknego sierpniowego dnia, z drzemki obudził mnie telefon: „Dziekanat Wydziału Farmaceutycznego – czy reflektuje Pani na farmację?” Dokładnie takie słowa padły, doskonale je pamiętam. Spełniłam swój cel i marzenie. Nie poddałam się nigdy i bardzo dobrze. Wtedy nauczyłam się wartości słów:
Nigdy, nigdy, nigdy, nigdy się nie poddawaj – Winston Churchill
Kiedy wspominam te czasy, robi mi się ciepło na sercu, bo naprawdę czułam, że mam o co walczyć i sukces w tym zakresie dodał mi skrzydeł. Kiedy więc odebrałam dyplom magistra farmacji 5 lat po tym telefonie, pełna nadziei i jednocześnie wątpliwości, nie miałam pojęcia, że rzeczywistość pracy w aptece… totalnie mnie przytłoczy.
Pierwsza apteka stażowa była – co tu dużo mówić – porażką. Dzisiaj już nawet nie istnieje, co wspominam, by poprzeć moje słowa. Techniczka musiała rysować mi receptę na kartce, by wyjaśnić zasady jej realizacji, bo po prostu nikt u nas recept nie realizował! To właśnie wtedy zakiełkowała we mnie myśl, że muszę wyjechać za granicę, bo jeśli tak wygląda praca w polskiej aptece, to ja podziękuję. Pracowało mi się tam tak mega dziwnie, że kiedy przeniosłam się na wniosek zatwierdzony przez Uczelnię, do apteki sieciowej z dużym ruchem, ucieszyłam się, że wreszcie się czegoś nauczę. Tak też się stało.
Po zakończonym stażu odetchnęłam z ulgą. Uwierało mnie pracowanie za darmo i bycie pod ciągłą kontrolą. Trafiłam do świetnej apteki sieciowej w centrum Sopotu. Dopiero ta praca dała mi poczucie radości i wolności – czułam, że wreszcie jestem tym, kim miałam być i – eureka! – byłam za to doceniana. Tak naprawdę po raz pierwszy ktoś mi powiedział, że jestem dobra w tym zawodzie – do tej pory tylko czułam się, jakbym nic nie umiała. Już wiedziałam, że wyemigruję, ale dopiero wtedy zobaczyłam, że codzienność apteczna może sprawiać przyjemność. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy.
Praca w polskiej może być czymś fajnym, jeśli trafimy na super zespół. Zarobki dla mnie, również jak „na po studiach” były dosyć satysfakcjonujące (3500 PLN netto), a przynajmniej starczyły na to, bym mogła się dalej rozwijać, np. ucząc się intensywnie języka norweskiego. Tutaj powracam do kwestii powołania – musisz pamiętać, że to nie nim płacisz za wakacje i kredyt hipoteczny, czy wymarzony skok ze spadochronem. Kasa w każdym zawodzie jest ważna i w zawodzie farmaceuty w Polsce na początku jest ok, ale nie ma wielu możliwości zwiększania zarobków, o czym powiem więcej za chwilę.
Praca w aptece, to przede wszystkim praca z ludźmi – a ludzie w Polsce, wiadomo, potrafią być bardzo nieprzyjemni. Zdarzyło się, że jeden klient chciał dzwonić na policję, bo obsłużyłam osobę pochodzenia rosyjskiego przed nim i na pewno sama nie jestem patriotką, bo mam na imię Andżelika (że co?). Zdarzyło się, że bałam się wyjść z apteki wieczorem po zakończonej zmianie, bo miałam jako klienta osobę uzależnioną od narkotyków, której odmówiłam sprzedaży Sudafedu. Codziennie musiałam trzymać język za zębami, kiedy ktoś traktował mnie bez szacunku, pośpieszając mnie w wydawaniu leków, bo zaraz ucieknie mu autobus i tak dalej. Takich sytuacji było multum i one bardzo mnie bolały, bo ja naprawdę zawsze chciałam jak najlepiej.
Kolejną wadą jest ograniczona ścieżka rozwoju. Po pięciu latach pracy w polskiej aptece, możesz zostać jej kierownikiem. To by było na tyle: jedyny sposób na zwiększenie zarobków to awans na stanowisko szefa. Możesz jednak pójść do firmy farmaceutycznej, do której stosunkowo trudno się dostać, ale praca wygląda zupełnie inaczej, niż w aptece. Fajnie mieć wtedy z tyłu głowy, że po kilku latach wygaśnie twoje Prawo Wykonywania Zawodu. Jeśli myślisz o tym, by kiedyś z niego skorzystać, musisz wpaść do apteki na kilka zmian od czasu do czasu. Do firm warto trafić na staż w trakcie studiów, albo zaraz po studiach – wtedy masz niskie wymagania co do zarobków, więc nie boli cię nie-aż-tak-wysoka wypłata. A warto, bo to później ty masz szanse na rozwój, podczas gdy twoi rówieśnicy dalej robią to samo, realizując recepty za te same pieniądze latami.
Pracy w polskiej aptece daleko do ideału aptekarza, którego uczą nas na studiach. Już po trzecim roku, kiedy trafiliśmy na praktyki do apteki otwartej, doświadczyliśmy tego na własnej skórze. Zaczęliśmy trochę bardziej uważnie śledzić to, czego uczą nas na zajęciach praktycznych – wiedzieliśmy, że w rzeczywistości do wielu zaleceń się nie do końca stosuje, chociażby ze względów finansowych.
***
Moim zdaniem, sama dziedzina, jaką jest farmacja – jest szalenie ciekawa. Jest tak obszerna, tak rozbudowana, że trudno się tym zawodem w kontekście merytorycznym znudzić. Możesz pracować w aptece wiele lat, ale nie jesteś w stanie wszystkiego zapamiętać i nauczyć się rozwiązywania każdej sytuacji z wyprzedzeniem – to piękno pracy z człowiekiem i jednocześnie przekleństwo tego zawodu. Zawsze są jakieś wyzwania.
Praca farmaceuty w aptece to praca stacjonarna, w jednym miejscu, w określonych godzinach, często różnych – wieczory, weekendy, dyżury nocne. Dla mnie jest to fajne, bo lubię różnorodność i zmiany. Jeśli jednak twoim marzeniem jest kilkuosobowa rodzina, to być może nocne dyżury, czy zmiany do późnego wieczora mogą być uciążliwe.
Praca w aptece to praca w umiarkowanym ruchu. Stoisz, siedzisz, stoisz, idziesz, wchodzisz na stopień, schylasz się, wyciągasz, sięgasz, dźwigasz, przenosisz, znowu siadasz. W polskich aptekach nie ma zwyczaju posiadania siedzeń przy pierwszym stole, ale tak jest w Norwegii. Moim zdaniem to spora zaleta tej pracy – bycie w ruchu, ale takim umiarkowanym, jest czymś lepszym, niż osiem godzin w pozycji siedzącej.
Praca w aptece to praca przed komputerem – nie cały czas, ale jednak większość. Poczułam niestety pogorszenie wzroku od kiedy stałam się aktywna zawodowo. Na pewno też ma na to wpływ sztuczne oświetlenie aptek i mała ilość wpadającego do środka światła naturalnego.
Moim zdaniem farmaceuci zarabiają zdecydowanie za mało w polskich aptekach. Są również niedoceniani przez społeczeństwo, traktowani jak sprzedawcy z większą wiedzą o swoich produktach. Z drugiej strony środowisko opiera się zmianom mającym poszerzyć kompetencje magistrów farmacji. Trochę takie błędne koło się z tego robi.
Pracując w aptece, będziesz zapraszany na szkolenia produktowe, najczęściej kosmetyczne. Z takich szkoleń wychodzisz z torbą pełną „goodies”, z tego powodu w twojej szafce łazienkowej nigdy nie zabraknie dobrych kosmetyków, nowości i próbek, które dostałaś oczywiście za darmo. Czasami na szkolenia zapraszają cię firmy farmaceutyczne – oczywiście nie można oficjalnie przyznać, że oprócz szkolenia są również darmowe produkty, impreza, czy dobra kolacja, ale jest to fakt. Byłam na wielu takich wydarzeniach. Wtedy czujesz się traktowana wyjątkowo luksusowo. To nieczęsty aspekt codzienności, ale jednak istniejący. Te momenty to takie highlighty tej pracy, kiedy fartuch zamieniasz na koktajlową sukienkę i przez ulotną chwilę czujesz, że lata spędzone z nosem w książkach i wykładach do czegoś cię w życiu doprowadziły.
Praca w aptece to również praca w jednym stroju. W Polsce mogłam jeszcze wybrać sobie jakieś ładniejsze ubranie, np. letnią sukienkę i narzucić na nią fartuch. W Norwegii zmieniam swoje ubranie całkowicie – włącznie ze spodniami. Za to wyglądam dosyć na luzie, bo jestem po prostu w białej koszulce, spodniach i sweterku. Jeśli marzy ci się w pracy przechadzanie się po korytarzach biurowca w dobrych szpilkach i biznesowej marynarce, to praca farmaceuty nie jest dla ciebie – chyba że założysz swoją firmę farmaceutyczną. 😉
Czy znowu poszłabym więc na farmację, wiedząc o tych wszystkich aspektach, które właśnie wymieniłam? Tak, ale pod dwoma warunkami: albo mając pewność, że będę pracować za granicą – jak robię to teraz – albo wybierając drogę kariery w firmie farmaceutycznej w Polsce. Poza tym jestem osobą, która bardzo lubi się rozwijać wszechstronnie i nie wykluczam, że pewnego dnia po prostu zmienię wszystko w swoim życiu i nie wiem… zostanę blogerką na pełen etat. Nie lubię mówić, że coś w życiu jest na zawsze.
Mieszkam w Norwegii aktualnie trzy lata i wiem, że za dwa wygaśnie mi możliwość powrotu do polskiej apteki. Na chwilę obecną kompletnie sobie tego nie wyobrażam. W mojej codziennej pracy wykorzystuję kilkanaście razy więcej wiedzy i umiejętności niż w Polsce i wciąż się szkolę. To wynika głównie z tego, że system umożliwia korzystanie z tych jakże cennych zasobów. Aktualnie rozważam zostanie kierownikiem apteki albo skierowanie się ku firmie farmaceutycznej tutaj w Norwegii.
Czy więc wyobrażam sobie siebie w aptece do końca życia? Jeszcze nie wiem. Na pewno nie jako farmaceuta, a co najmniej kierownik. Co najmniej, bo można zostać również szefem regionu, czy wspinać się dalej w hierarchii firmy. Jestem pewna jednego: na pewno nie zatrzymam się na tym, co mam aktualnie. Taka po prostu jestem.