Wakacje w Tajlandii na własną rękę – 9 przydatnych tipów, których nie znalazłam u innych blogerów

Wakacje w Tajlandii dobiegły końca. Chociaż dopiero co z nich wróciłam, mam wrażenie, jakby minęły miesiące od kiedy słyszałam szum oceanu a na twarzy czułam lekką trzydziestostopniową bryzę, która targała włosy. Jak zawsze, do wyjazdu przygotowałam się robiąc dogłębny research internetów. Jak zawsze również pojawiły się sprawy, których nie dało się przewidzieć i zaraz ci o nich opowiem. No to notatnik w dłoń i jedziemy!

1. Wakacje w Tajlandii (na Phuket) wcale nie są aż tak tanie!

To było chyba bardzo dawno temu, kiedy do Azji południowo-wschodniej można było jechać z małym budżetem i żyć za pół darmo. Zdecydowany rozwój turystyki wpłynął na ceny a lokalsi zaczęli się cenić. O ile koszt jedzenia był jak najbardziej niski (ok. 10-20 zł za normalny obiad za osobę, 13 zł za drink, 5-8 zł za piwo w knajpie), o tyle koszt transportu momentami blokował nas przed zamówieniem Graba.

Na Phuket można jak najbardziej korzystać z aplikacji podobnej do Ubera, która zazwyczaj uchodzi za o wiele tańszy sposób podróżowania, niż wzięcie taksówki. Prawdopodobnie sam Grab był o wiele tańszy, jednak nie da się to porównać do kosztów podróżowania po Bali – tam, za ok. 150 zł dziennie mieliśmy kierowcę na wyłączność na właściwie cały dzień jeżdżenia. Na Phuket przemieszczenie się od puntu A do puntu B kosztowało zawsze minimum 40 zł. Dla porównania: w Kuala Lumpur płaciliśmy za Graba zazwyczaj 10 zł, jeśli chcieliśmy trafić z jednego końca miasta na drugi. Różnica spora.

Inną kwestią są tuk tuki, które również w mojej głowie uchodziły za bardzo tanią opcję podróżniczą. Bardzo się myliłam. Kosztowały w zasadzie identycznie, jak Grab (za to były jeżdżącymi imprezami, z muzyką i a nawet teledyskami wyświetlanymi na tyle „samochodu” dla pasażerów). Zabawa przednia, ale zdeczko droga by używać jej kilka razy dziennie.

 

 

2. Spicy w ogóle nie oznacza poparzenia języka trzeciego stopnia

Naczytałam się na blogach i naoglądałam we vlogach, że spicy oznacza naprawdę ostre jedzenie; że nawet ci, którzy lubią dobrze doprawić, tutaj mogą się zaskoczyć. Praktycznie raz jedzenie było dla mnie na granicy zjadalności ze względu na ostrość i był to street food (smażone grzybki na patyku, średnie do tego). Zamawialiśmy cały czas spicy i za każdym razem było po prostu dobre. Wniosek? Jeśli lubisz na ostro, to się nie bój zamówić takiego sama dania w Kraju Uśmiechu.

 

Jak już przy jedzonku jesteśmy, jeśli nigdy w Azji południowo-wschodniej nie byłaś, koniecznie obczaj:

#owoce morza: homara, małże, krewetki, mule, kraba
#tajskie klasyki: pad thai, zupa tom yum, mango sticy rice
#azjatyckie owoce: duriana, owoc smoczy, owoc wężowy, papaję, guawę, mango, ananasa… wszystko, co zwróci twoją uwagę!
#dla odważnych: smażone pasikoniki, żaby, larwy

Do picia koniecznie sprawdź wodę z kokosa – nie ma nic bardziej odżywczego i orzeźwiającego. Fakt tego, że kokos zazwyczaj jest otwierany na twoich oczach mamy dodotkową zaletę iż jest perfekcyjnie czysty w środku.

3. Nie wypożyczyliśmy skutera, bo się baliśmy

Mimo że mieliśmy w dłoni międzynarodowe prawo jazdy oraz kopie paszportu (warto zrobić po prostu ksero strony z informacjami i nosić je ze sobą cały czas, a oryginalny paszport zostawić w hotelu) widok co chwilę patrolującej policji, która zatrzymuje cudzoziemców na skuterach, skutecznie zaniechęcał do wypożyczenia jednośladu. Porównam tę sytuację znowu do Bali: tam, przy wypożyczaniu nikt nawet nie poprosił nas o jakikolwiek dokument, a później nigdy nie widzieliśmy policji, która zatrzymywałaby turystów. W Tajlandii widzieliśmy takie akcje przynajmniej raz dziennie.

 

4. Sezon deszczowy wcale aż tak deszczowy nie był

Sprawdzałam codziennie pogodę przed wylotem i zawsze miało mocno padać. Obawiałam się, że wakacje upłyną (to słowo nie zostało tutaj użyte przypadkiem) pod hasłem siedzenia w hotelowej restauracji czekając, aż przestanie lać. Na szczęście większość dni była słoneczna/lekko pochmurna. Fakt, trochę popadało, ale w niczym nie przeszkadzało to na skorzystanie ze wszystkich dobrodziejstw tego pięknego kraju.

 

 

5. Lepiej wypłacić gotówkę, niż mieć nadzieję na płatność kartą

Tajlandia, jakby nowoczesna nie była, stoi jednak w większości na płatności gotówkowej. W naszej ulubionej knajpie z najlepszym pad thaiem na świecie (Sabaijai Cafe) mimo tabliczki z możliwością płatności kartą, uregulować rachunek można było tylko przy pomocy tajskich bahtów w papierku.

Pro tip: za każdym razem przy wypłacaniu kasy musiałam zapłacić ok. 200 B za fakt transkacji. Sprawdziłam różne kwoty i przy każdej była podobna prowizja. To jakieś 25 zł, więc lepiej wypłacać większe kwoty na raz.

 

 

6. Jeśli lubisz dobrą jakość ubrań, pakuj walizkę po brzegi

Wielu blogerów podróżniczych podpowiadało, by do Tajlandii lecieć z prawie pustą walizką, bo na miejscu można kupić tanie ubrania. Tanie, to prawda, ale bardzo wątpliwej jakości. O ile bardzo lubię shopping na wakacjach (ah ten mały astortyment norweskich sklepów :D) o tyle nie chcę kupić 10 koszulek z mandalą i słoniem, które się spiorą, zafarbują i będą wyglądać tragicznie po 3 założeniach (a przy okazji odparzać skórę, bo są z syntetycznego materiału). Mój shopping w Tajlandii zakończył się więc na jednym tanktopie za jakieś grosze (miał się zabrudzić na kąpieli ze słoniami), białych szortach i… bluzce z Guess’a.

7. Internety są słabe

Spaliśmy w dobrym hotelu. Jeśli miałabym jednak na cokolwiek narzekać, to jakość łącza. Ineternet był, nie było go, później był słaby, później zniknął na nowo. Jeśli chcesz lub potrzebujesz być podłączona do sieci, kup jakąś kartę SIM (ja tego nie zrobiłam). Jedyny dobry Internet był w restauracjach i to właśnie stamtąd wrzucałam fotki na Instagrama, czy pisałam mejle do znajomych.

 

 

8. Chcesz zobaczyć egzotyczne zwierzątka? Proszę, najpierw pomyśl.

Tajlandia słynie z niezwykłej natury. To właśnie tam możesz spotkać słonia, tygrysa czy małpę w naturalnym środowisku. Jeśli masz ochotę na zobaczenie tych zwierząt i poznanie ich zwyczajów, znajdź ośrodek, który obchodzi się z nimi etycznie, nie pozwala jeździć na ich grzebietach, czy tańczyć im do muzyki ku uciesze fotografujących turystów. Odwiedziliśmy podczas wyjazdu jedynie Green Elephant Sanctuary, w którym dowiedzieliśmy się między innymi jak szkodliwe dla tych zwierząt, jest wożenie ludzi na ich grzebietach. Zrezygnowaliśmy z Tiger Kingdom, gdzie podobno można było sobie strzelić selfie z tygrysem. Tupnęłam nogą i powiedziałam: nie. Zabawa jednej istoty kończy się tam, gdzie drugiej istoty zaczyna się wyzysk.

 

 

9. Massage!

Jeśli lubisz takie klimaty, koniecznie spróbuj masażu w Tajlandii. Koszt to jakieś 40 zł za godzinę przyjemności. Ofert masażu w zasadzie nie da się przeoczyć (z każdej strony dobiegać będzie cię nawoływanie „masaaaaż” w momencie, w którym twoja stopa postanie poza granicami hotelu). W tym wypadku warto się poddać namawianiu i przynajmniej raz pójść na masaż stóp, pleców, czy całego ciała. Sama skorzystałam zarówno ze spa hotelowego oraz masażu stóp „przy ulicy” i gorąco polecam.

 


A Ty? Byłaś w Tajlandii albo innym kraju Azji południowo-wschodniej? Wybierasz się dopiero a może nie masz w ogóle ochoty lecieć tak daleko?
Daj znać poniżej!