Wszystkie absurdy życia w Norwegii

 

1. Numer personalny, by mieć pracę i praca, by mieć numer personalny

 

Pierwszy absurd, na który napotyka się każdy, kto swoje wymarzone życie planuje spędzić, emigrując do Norwegii. Jeśli mówi się, że początki są zawsze trudne, to emigracja tutaj będąca początkiem nowej egzystencji, jest jeszcze trudniejsza.

 

Norweski system jest tak zrobiony, że aby w niego się wcisnąć, trzeba zrobić coś inaczej i wejść boczną furtką. Jak już się w tym systemie znajdziesz, wszystko działa bardzo sprawnie, bo twoje konto bankowe, telefon i numer personalny są w zasadzie ze sobą ściśle powiązane – niemal tak mocno jak kilka lampek czerwonego wina i piątkowe wieczory.

 

Aby dostać pierwszą pracę, pracodawca będzie chciał najprawdopodobniej kontaktować się z tobą poprzez norweski numer telefonu, którego nie możesz założyć, bo nie masz numeru personalnego (oczywiście jest ewentualnie opcja karty typu pre-paid). A numeru personalnego nie masz, bo nie masz pracy. Jakby tego było mało, musisz również gdzieś mieszkać – a to będzie tak samo uciążliwe bez dwóch poprzednich rzeczy.

 

Zazwyczaj jest po prostu tak, że podpisując kontrakt o pierwszą pracę, nie masz tymczasowo numeru, po który udajesz się do UDI od razu z umową. Było tak w moim przypadku. Wyrobienie d-numeru zajęło chwilkę, natomiast na numer personalny naczekałam się wiele miesięcy (a to wcale nie były czasy pandemii…). Co ciekawe, nie mogłam założyć konta w banku, nie mając numeru personalnego – a przecież pracowałam – w ten sposób moje wypłaty trafiały na konto narzeczonego. To jest możliwe, by posiadać konto w banku jedynie z D-numerem, ale jest to obciążone wieloma ograniczeniami. Niektórzy np. z braku pomysłu na rozwiązanie tej sprawy lub z powodów praktycznych, po prostu czekają na pierwszą wypłatę do momentu otrzymania konta w banku – tak, dobrze myślisz, żyją kilka miesięcy bez przypływu gotówki. Jak to mówią złośliwi: łatwo już było.

 

2. Kupno mieszkania/samochodu

 

Za to jak tylko twoje nowe życie na dobre się rozkręci: otrzymasz numer, założysz konto w banku, a do skrzynki wpadnie list z przyznanym tobie nazwiskiem lekarza rodzinnego – ogarnianie rzeczywistości staje się nagle tak łatwe, że aż trudno w to uwierzyć (podobnie, jak w długość norweskiej zimy przez pierwsze dwa lata emigracji).

 

Z racji powiązania na poziomie centralnym i państwowym, wszystko możesz załatwić, podając datę urodzenia i pięć cyfr przypisanych twojej egzystencji. Kiedy otrzymałam swój numer, nauczyłam się go od razu na pamięć – przychodzi mi do głowy porównanie do nauki czegoś tak, żeby można było to recytować po przebudzeniu w środku nocy. Kiedy wreszcie przyznano mi ten swoisty norweski pesel, poczułam, jakbym narodziła się na nowo – i trochę tak było.

 

Kiedy wszystko się zgadza, szokująco łatwo jest nabywać nowe rzeczy lub nieruchomości. Byłam oniemiała, widząc, że aby kupić mieszkanie, wystarczyło podpisać się na ekranie smartfona w specjalnej aplikacji – a licytacja mieszkania odbyła się… pisząc SMSy i trwała kilka minut. Podobnie było z zakupem auta, później wystarczyło wejść w odpowiedni link i kliknąć „potwierdzam”, aby stać się współwłaścicielką samochodu. Fort gjort!

 

Gdzie tutaj absurd? Mnie osobiście ujmuje to, jak łatwo jest właśnie kupić mieszkanie w porównaniu do… kupienia czegoś mniejszego, jak np. meble do domu – jeśli chodzi o czas realizacji. Zamawiając sofę lub łóżko, musisz liczyć się z wieloma miesiącami czekania. Kupując szafę do mieszkania w częściach, przyjechała oczywiście z opóźnieniem i do tego nie w całości – okazało się, że druga partia jest do samodzielnego odebrania na drugim końcu miasta, mimo zapewnień, że wszystko dojedzie pod dom. O losie!

 

Kupując mieszkanie, możesz puścić w obieg ogromną kasę i wziąć kredyt na całe życie, podejmując decyzję w niedzielę, we wtorek pójść na visning i w kolejny wtorek stać się jego właścicielką. Kupując sofę, well – musisz uzbroić się w cierpliwość i miesiącami siedzieć w salonie na ziemi pijąc czerwone wino w piątkowe wieczory – w mieszkaniu, które wylicytowałaś pisząc SMSy w przerwie na lunsj.

 

I tym samym docieramy do kolejnego absurdu, jakim jest czas oczekiwania na różne rzeczy.

 

3. Czas załatwiania spraw

 

Jest to chyba największy absurd tego kraju, z którym trochę nie mogę się pogodzić. Wiele spraw zajmuje dosłownie tyle, co wejście do aplikacji w telefonie i wykonanie kilku kliknięć – natomiast drugie tyle innych rzeczy zajmuje z całkowicie niezrozumiałych dla mnie powodów po-prostu-wieczność.

 

Weźmy na pierwszy ogień – skierowania do specjalistów. Tak, tak – nie tylko w Polsce można się śmiać, że termin na leczenie kręgosłupa wyznaczony jest na wiosnę 2024 roku. Tutaj może nie jest aż tak tragicznie, ale absurdem jest czekanie wiele miesięcy na w ogóle jakąkolwiek odpowiedź! Jak jestem w stanie zrozumieć kolejki, tak nie jestem w stanie zrozumieć opóźnienie w wyznaczaniu terminu. Przecież wyznaczenie, nawet odległej daty, jest bardzo przydatne dla osoby czekającej na zabieg i trwa dwie minuty. Pacjent wiedząc, kiedy będzie zabieg, może chociaż w tym czasie stwierdzić, że woli np. polecieć do Polski, zapłacić 1000 zł specjaliście i zrobić to prywatnie, zanim kopnie w kalendarz nad pięknym norweskim fiordem.

 

Po drugie – gorący temat! Szczepionki przeciwko COVID-19. Już z kilkoma osobami rozmawiałam na ten temat i się podobnie dziwimy, dlaczego Norwegia nie użyła argumentu pieniądza w transakcji zakupienia szczepionek tak, by to szło, jak na bogaty kraj przystało, szybko i sprawnie. Większość moich znajomych nie pamięta już, kiedy się szczepiło. Oczywiście ci znajomi mieszkają w Polsce, kraju nazywanym przez niektórych Norwegów jako „u-land” (kraj rozwijający się).

 

Po trzecie – ferie (czyli wakacje) jako ostateczne i całkowite usprawiedliwienie wszystkiego. Nie ma chyba na norweskiej ziemi takiego przewinienia, czy niedopatrzenia, które nie można usprawiedliwić tym, że ktoś jest na feriach, a więc ma wolne i nie pracuje. Pacjent w szpitalu nie dostał recepty na ważny lek? Lekarz jest na feriach, zapomniał, luz. Twoja sprawa w urzędzie, przez którą nie możesz wyjechać za granicę, leży nierozpatrzona od miesiąca? Urząd ma ferie, a ty możesz poczekać. I tak dalej, i tak dalej. Łapiesz generalnie, o co mi chodzi. Ale, jak to mówią Norwegowie – i to stanowczo za szybko wchodzi w krew – „det ordner seg” (czyli ogarnie się, samo!) i tak zazwyczaj jest!

 

4. Absurdalne ceny

 

W Norwegii wiele produktów i usług jest absurdalnie droga i większość nowoprzyjezdnych chodzi do sklepów raczej jak do muzeów – popatrzeć. To na szczęście mija, jak tylko otrzymasz wypłatę, której nie mogłaś dostać na konto, bo nie miałaś numeru personalnego, bo urzędnicy mieli ferie. Ale! Bardzo dużo rzeczy, szczególnie artykułów spożywczych, potrafi być tańsza, niż w Polsce – i to o wiele tańsza!

 

Cieciorka za kilka koron, super dobra i praktyczna w przygotowaniu kapustka czerwona na obiad za 3 korony w okolicy świąt, niektóre artykuły higienicznie, niektóre kosmetyki, leki refundowane, ubrania z tanich sieciówek.

 

Pisząc ten post, dochodzę do wniosku, że rzeczy drogie to te, bez których sobie damy radę, szukając oszczędności: alkohol (papa czerwone wino w piątki?), wyjścia do knajp, atrakcje turystyczne, zabiegi kosmetyczne, pobyty w hotelach/spa, usługi fryzjerskie, podróże.

 

 

 


A na jakie absurdy Wy natrafiliście w Norwegii, lub w innych krajach?