W ostatnim wpisie na moim instakoncie z pozytywnym odbiorem spotkało się określenie „koniec przerąbania”. Do tej pory postrzegałam swoje życie jak podróż przez zamieć śnieżną. Szłam przed siebie, ale w twarz sypał mi śnieg, wiatr targał włosy, a ręka drętwiała od osłaniania oczu przed burzą.
Nie było z drugiej strony aż tak dramatycznie, jak można pomyśleć. Całe życie czułam jednak, że egzystencja wymaga ode mnie wciąż dość dużego wysiłku, by po prostu było w porządku. Nakładałam uśmiech na twarz i uczyłam się żyć z tym, co mam. Wiedziałam, że jeśli będę cierpliwa i pracowita, w końcu będzie fajnie. Kończąc ten drugi rok życia w Norwegii, mam wrażenie, jakbym wreszcie uciekła z oka cyklonu, a moim oczom okazał się piękny krajobraz ze słońcem w tle.
Do rzeczy.
Na początku 2019 roku spisałam sobie cele, które chciałabym osiągnąć po jego zakończeniu. Jednym z nich była praca w zawodzie. Pod koniec 2018 roku wciąż śmigałam z tacą po restauracji w sercu Trondheim, czując, że mój norweski jest zbyt do kitu, by wpuścić mnie za pierwszy stół, dlatego najważniejsze postanowienie dotyczyło pracy w zawodzie i dobrych zdolności językowych.
Udało się, a raczej, jak mawia Jacek Walkiewicz: zrobiłam to – i teraz praca farmaceutki jest dla mnie codziennością tak samo, jak język norweski przestał być problemem. (Więcej? Czytaj mój wpis o tym, jak zostać farmaceutą w Norwegii oraz darmowe sposoby na naukę języka norweskiego).
Kolejnym były cele zdrowotne. Napisałam sobie, że nie chcę czuć się smutna i przybita. Tak – tak właśnie napisałam. Pierwsza norweska zima, mimo że pisałam to pod koniec grudnia (a więc to był dopiero jej początek!) już wjeżdżała mi na głowę. Nie wiem do końca, co dokładnie zadziałało, ale w tym roku jest o niebo lepiej. Suplementuję się, mam lepszej jakości ubrania i bardziej pozytywne nastawienie. Dużo się ruszam. Pisałam o tym w tym wpisie – zapraszam, również jeśli to zima w Polsce sprawia kłopot.
Chciałam pod koniec 2019 roku wymiatać w pole dance, czego nie zrealizowałam, bo zamiast tego zaczęłam chodzić regularnie na siłownię i muszę przyznać, że się wkręciłam – podobnie jak w regularne odżywianie. Najlepszym testem była inauguracja nart biegowych kilka dni temu – zamiast zadyszki i zakwasów, miałam tylko uśmiech na twarzy i prosty wniosek: hej, to działa, moje ciało naprawdę jest silniejsze!
Podróżniczo było po prostu fajnie, chociaż podróży nigdy za wiele. Zobaczyłam wreszcie słynne Lofoty, poleciałam na dwa tygodnie do Tajlandii i na tydzień zamieszkałam w ogromnym hotelu all inclusive w Antalya w Turcji. Zobaczyłam też balony startujące o wschodzie słońca nad bajkową Kapadocją. Zajrzałam do Røros na słynny market świąteczny. Z Phuket wróciłam z nowym tatuażem, bo zgodnie z moją zasadą, tatuaże robię tylko na egzotycznych wakacjach, jako swego rodzaju pamiątka i symbol czegoś istotnego. Wpadłam też kilka razy do Polski, w tym raz uczestnicząc w konferencji See Bloggers w Łodzi.
Rozwojowo było też w porządku, chociaż tak samo, jak z podróżami, zawsze chcę więcej i więcej. Szkolenie w Łodzi, kilka internetowych kursów związanych z blogowaniem i dużo materiału na YouTubie z pewnością wywarło na mnie spory wpływ. Nigdy nie zapomnę tekstu, który usłyszałam od fotografki robiącej mi i narzeczonemu sesję na plaży w Tajlandii: po co mam iść na kurs, skoro wszystko jest za darmo w Internecie? Jej fotki są boskie, więc wierzę na słowo. Z tego powodu cały czas uczę się robić zdjęcia samodzielnie, co chyba wychodzi mi coraz lepiej, patrząc po rosnącej liczbie obserwujących na Instagramie.
We wrześniu zaangażowałam się w organizowanie eventu TEDxTrondheim, który odbędzie się na jesień 2020. Mamy już za sobą jeden event w grudniu, który sprawił, że przypomniało mi się uczucie, jakim jest przyjemność z organizowania tego typu spotkań.
Na blogu pisałam mniej, Instagram wciągnął mnie w całości, co nie zmieniło faktu, że na bloga wciąż wpada dosyć stała liczba osób. Szybkie zerknięcie na statystyki dało mi pozytywnego kopa: 88 tysięcy odsłon na przestrzeni roku, jak na blog, na którym pojawia się coś nowego raz na dwa miesiące to całkiem spoko wynik. Na Instagramie za to przybyło mi 600 nowych followersów, z tym w samym grudniu przyszło 100 osób, w porównaniu do 500 przez resztę roku. Chyba zaczęłam robić coś dobrze!
Kolejny rok obfituje w wiele planów, ale staram się traktować je na luzie. Chciałabym, by przebiegał pod hasłem „champagne moment” co oznacza w przenośni chwilę, w której otwierasz szampana, bo celebrujesz swoje sukcesy. Czasami są to niewielkie sprawy, ale dla mnie, czy ciebie mogą mieć ogromne znaczenie – tak duże, że warto otworzyć szampana, czy to w rzeczywistości, czy metaforycznie. Zajrzyj do tego podcastu, by posłuchać więcej na ten temat. Ten koncept rozwalił mi głowę i dał dużo radości. Swoje „momenty szampana” będę planować w kalendarzu od Love Simple Creations – jestem nim oczarowana, chociaż zaplanowałam dopiero kilka dni w styczniu. Polecam, jeśli szukasz kalendarza na wystrzałowy 2020.
Tutaj znajdziesz podsumowanie 2018 roku: tutaj.