Samolot linii SAS wylądował w Tromsø 10 minut przed czasem. Na biegunie północnym było wciąż idealnie ciemno. Lot z przystankiem z Bodø był idealną okazją do próby odespania prawie nieprzespanej nocy. Na nic się zdała kolejna kawa – będzie ciężko odzyskać przytomność i energię bez ani jednego promyka słońca. No, ale może dzień jeszcze się pojawi. Zobaczymy.
Tromsø to największe miasto północnej Norwegii. Z najdalej wysuniętym na północ uniwersytetem, katedrą protestancką, ogrodem botanicznym, a nawet najbardziej „polarną” restauracją Burger King. To baza wypadowa dla wielu fascynatów mórz północnych (nazywana „wrotami do Arktyki”), oglądania spektakularnych zórz polarnych i zjawiska słońca świecącego o północy latem. Zawsze ciągnęło mnie do tej miejscowości – sama nie wiem, dlaczego – ale pozostawmy to bez próby doszukiwania się drugiego dna – każdy z nas ma takie miejsca, które go po prostu „wzywają”.
Planowaliśmy pozostać w Tromsø jedynie jedną dobę, dlatego postanowiliśmy zaszaleć z hotelem. Wybraliśmy centralnie położony Radison Blue z pięknym widokiem na fiord (oraz z nadzieją na oglądanie zorzy prosto ze swojego łóżka). Check-in był dopiero o godzinie 15:00, więc mieliśmy jeszcze ładnych kilka godzin.
Ubraliśmy się porządnie zimowo. Hej, w końcu to sam biegun północny! Byliśmy szczerze zaskoczeni, kiedy okazało się, że na miejscu jest +5 stopni Celsjusza, podczas gdy, w pozostawionym za nami Trondheim było…-16! Zapomniałam lekcji norweskiego, podczas którego szczegółowo omówiony był wpływ Prądu Zatokowego (Golfsztrom) na północną część Norwegii. Dzięki niemu klimat terenów za kołem podbiegunowym jest całkiem przyjazny, nawet zimą.
No dobrze, ale mieliśmy wciąż trochę czasu. Poczytałam przed wyjazdem odrobinę o muzeach na miejscu, dlatego skierowaliśmy się do tego nazywającego się Polaria. W środku czekało na nas wiele atrakcji (i foczki!).
Muzeum Polaria mieści się w samym centrum Tromsø i jest otwarte w godzinach 10:00 – 18:00 przez cały tydzień (18. maja – 31. sierpnia: 10.00 – 19.00 / 1. września – 17. maja: 10.00 – 18.00). Jeśli zastanawiasz się, czy opłaca się wydać ok. 50 zł na to miejsce, a już jesteś na biegunie, nawet się nad tym nie zastanawiaj. Warto sobie później odmówić piwa w knajpie albo bułki na lotnisku i zamiast tego zobaczyć na żywo skarby Arktyki.
W środku czekają na was ogromne akwaria pełne zwierząt żyjących jedynie na samej północy globu. To całkiem miła odskocznia od tych, które widziałam ostatnio w Malezji. Te, w przeciwieństwie do nich, są niemal przezroczyste, wyglądają jak nimfy. Zero koloru, wtopienie się w tło i życie w wodzie o temperaturze ok. 1 stopnia Celsjusza sprawiło, że wyglądają bardzo nierealnie, jak z kosmosu, lub na granicy życia i śmierci.
Największą gratką jest możliwość oglądania fok. Dopiero kiedy zobaczyłam ich karmienie, uświadomiłam sobie, że nawet nie pofatygowałam się, by sprawdzić, czy aby płacąc swój wstęp nie wspieram jakiegoś wątpliwie etycznego projektu trzymania tych zwierząt zamiast w ich domu, tutaj, w basenie. O tym za chwilę.
Udało nam się całkiem przypadkiem załapać na spektakl karmienia oraz treningu fok, który w zimie odbywa się w godzinach 12:30 oraz 15:30 i latem o 12:30 oraz o 15:00 (zanim polecisz tam, sprawdź, co dla północnej Norwegii oznacza lato i zima ;). Polega on na tym, że foki (łącznie cztery: dwie brodate oraz dwie pospolite) dostają swoje pożywienie rozdzielone starannie do ich osobistych wiaderek z piktogramami oznaczającymi każdą z nich; później jest chwila zabawy, którą opiekunowie nazywają treningiem, by stymulować je do rozwoju (rzucanie piłek, klaskanie, obroty w wodzie).
Po sesji karmienia i zabaw przychodzi czas na pytania. Pierwszym z nich, jakie padło, było: dlaczego trzymacie je tutaj? No właśnie. Na filmiku wyświetlanym obok basenu pokazana była historia przewiezienia fok do Tromsø. Polegało to po prostu na wyłowieniu ich z wód arktycznych i przywiezieniu tutaj. Zwierzęta nie były wcale chore i nic im nie groziło. Prowadzący sesję wyjaśnił, że jest to jedyne miejsce na świecie, w którym bada się dokładnie ekosystem Oceanu Arktycznego, bo mamy wciąż bardzo małą wiedzę o życiu niektórych gatunków, szczególnie fok brodatych (te dwie żyjące w Polarii są jedynymi w niewoli). Pomimo starannej troski o te zwierzęta, prawda, myślę jest prosta: po prostu trzymacie je tam, by dowiedzieć się więcej. Czy to etyczne, czy nie? – ciężko mi stwierdzić.
Pomimo dosyć napiętego grafiku, musieliśmy się zdrzemnąć. Spanie 4 godziny w nocy, nawet z próbą odespania w porannym samolocie, wcale nie wywarła rewolucyjnego wpływu na stan psycho-fizyczny. Chociaż były to moje urodziny, wciąż czułam się, jakby ktoś mi walnął w łeb i energię miałam na poziomie zerowym. Ciemność, która zapadła znów koło godziny 14:00 (a raczej po prostu się pogłębiła) uświadomiła mi, jak ciężko byłoby mi mieszkać w takim mieście na co dzień. Byłam non-stop zmęczona, mimo kaw, snu i ekscytacji tym ważnym dla mnie dniem. Nie mogłam się naprawdę rozbudzić.
Ale nie można się poddawać – idziemy na miasto. Czas coś zjeść, bo umrę z głodu.
Miasteczko było przepięknie rozświetlone, ludzie byli całkowicie aktywni, restauracje funkcjonowały, jak gdyby nigdy nic. Nie zamarzaliśmy. Po drodze weszliśmy do kilku sklepów. Byłam w szoku, że posiadają tutaj ubrania, które nawet w Trondheim są niedostępne (a niby ten sam kraj). Miałam wrażenie, że 70% odzieży nadaje się głównie do eksplorowania Arktyki. Trochę tak było. Nigdy nie spotkałam w życiu wcześniej tak specjalistycznych ubrań i butów w żadnym norweskim sklepie.
Wybór jedzonka padł na sushi. Bardzo dobre rekomendacje miała restauracja Rå Sushi & Bar. Faktycznie, było wyśmienicie. Dostaliśmy chyba również na talerzu sushi… z wieloryba! Ja ssaków nie jem, więc bałam się tego tknąć. Do dzisiaj nie jesteśmy pewni, czy to było właśnie to, ale wolałam nie ryzykować.
Ostatnim punktem zwiedzania tego dnia był wjazd Fjellhaisen, czyli tłumacząc dosyć prosto: górska winda. To nic innego, jak kolejka, która zabiera na szczyt pobliskiej góry, by moc podziwiać ze szczytu niesamowite widoki. Tak, jak widać na zdjęciu poniżej – zamiast zorzy, były chmury. No cóż, innym razem. Na górze znajduje się mała kawiarnio-resturacja, w której możecie zjeść burgera albo napić się grzanego wina. Polecam to ostatnie!
Na koniec małe podsumowanie:
Warto być może jeszcze podsumować finansowo wyjazd, by pokazać mniej więcej skalę wydatków na jedną dobę/jedną osobę:
koszty dodatkowe:
W sumie wychodzi nam: 2650 NOK = 1772 PLN.
Nasz wyjazd nie był „budżetowy” i z pewnością wielu z was podróżując do Tromsø, byłoby w stanie zamknąć się w połowie tego, a może nawet jednej trzeciej/dzień, wydając mniej na zakwaterowanie, nie chodząc do restauracji, zaopatrując się w jedzenie w zwykłym sklepie. Przy organizacji takiego wyjazdu trzeba niestety wziąć pod uwagę, że chociaż loty z Gdańska do Tromsø z wizzair.com mogą wydawać się śmiesznie tanie, są takie koszty w Norwegii, które prawie niemożliwym jest ominąć (chyba że łapiesz stopa z lotniska, śpisz na couchsurfingu i przywozisz ze sobą konserwy z Polski – co wcale nie jest takie głupie, zależy, czego oczekujesz!).
Na koniec, chociaż wyjazd krótki i intensywny, chciałam serdecznie polecić Wam taką przygodę, bo niewątpliwie jest to coś, co wspomina się później latami. Jedyne, co bym polecała zrobić inaczej, niż my, to albo wybrać kilka dni więcej na zwiedzanie (co daje nam np. możliwość zobaczenia zorzy, która pojawiła się podobno w mieście dzień po naszym wyjeździe…) albo polecieć w lecie, kiedy mamy więcej możliwości zwiedzania urokliwych miejsc w okolicy.
A Wam? Marzy się taki wyjazd na biegun północny? A może byliście i macie swoje przemyślenia? Dajcie znać w komentarzach!