Kupiłam bilet do Norwegii. W jedną stronę

W aptece, w której pracuję jestem odpowiedzialna między innymi za dopilnowanie, by pacjenci mieli dobrze zamówione leki, które leżą później na półce i czekają na swojego właściciela. Przeglądając ostatnio położone tam recepty znalazłam jedną, której właścicielka pochodzi z Bergen. Pomyślałam, że właściwie realizując norweską receptę już przygotowuję się do tego, co mnie czeka. Później doszłam do wniosku, że czekać nie ma na co, więc kupiłam bilet do Norwegii. Tym razem w jedną stronę.

 

Od dawna wiedziałam, że nie będę mieszkać w Polsce. Nie, że nie przepadam za tymi polami, które mijają za szybą, kiedy pociąg relacji Szczecin-Poznań sunie cicho po torach przez upalne lipcowe popołudnie. Albo że nie kocham, kiedy w Lany Poniedziałek budzisz się z piskiem, bo ktoś śmiał obudzić ciebie szklanką zimnej wody o 9 rano – czyli w środku nocy. To nie tak, że nie przepadam za piciem wina z Biedronki na polu, kiedy majowy wieczór dobiega końca, a twoje jedyne zmartwienie to chłód, który o tej porze roku nadal doskwiera wieczorami. Po prostu to nie tak. To dla mnie zawsze będzie ważne.

 

Ale zawsze chce się więcej, prawda?

 
Czy wiedziałam, jak to się wydarzy? Ależ skąd! Pojęcia zielonego nie miałam! Ja? Mieć pojęcie jak zrealizować plany? Gdzieżby. Szczególnie, że „wyjazd z Polski” traktowałam jak życzenie rzucane na wiatr. To życzenie było jednak wypowiadane tyle razy ze świadomą intencją, że doskonale wiedziało, kto jest jego twórcą. Nie miało innego wyjścia jak się zrealizować. I tak oto kończę swój pobyt w tym pięknym, biednym kraju z biletem na Norwegiana. Święta i moje urodziny będą polskie. Sylwester i nowy początek – tam. Tak to sobie wymyśliłam!

 

Uczucie szczęścia miesza się ze strachem. Ekscytacji z obawami. Strach przez barierą językową, uczeniem się wszystkiego od nowa – włącznie z jedzeniem, systemem pracy, sposobem postrzegania świata i… temperatury. Jakoś specjalnie nie kocham zimna. Kiedy myślę „raj” widzę raczej palmy, a nie zaspy śnieżne.

 

sail



Moja definicja raju

 

Z drugiej strony doskonale wiem, że sobie poradzę. Jestem po prostu tego pewna. Może nie od razu, może nie od zaraz tak, jakbym chciała, ale poradzę. Pozytywne nastawienie, otwartość, zapał, pracowitość i zdrowy dystans jeszcze nigdy nie przyniosły mi porażki. Nie boję się pracy i wyzwań. Wiecie to przecież.

 

To niesamowita możliwość. Chyba wielu o niej marzy. Prawda? Ciekawi mnie, czy będę tęsknić za polskim jedzeniem albo językiem. Czy będę marzyć o polskich świętach? Z miłym rozrzewnieniem wspominać letnie grille palące się wieczorami, weekendami? Z sentymentem myśleć o przyjaciołach, z którymi spontaniczne wypady na miasto zawsze przeistaczały się w melanż ostateczny? Jak wiele się zmieni? A może wszystko zostanie takie samo?

 

To skok. Jak na bungee. Lepiej nie patrzeć pod nogi, tylko radzić sobie, jak już nie ma się innego wyjścia.

 

Wierzę w to, że uczucie, które z jednej strony mówi ci: „chyba masz nie po kolei w głowie„, z drugiej: „o mój Boże, przygoda życia!” to najlepszy kompas w życiu. Podążając za nim zawsze czułam ostatecznie szczęście, które potęgowało się, kiedy patrzyłam wstecz. A chcę wiedzieć, że żyłam. 

 

Dlatego zawsze skaczę.


Swoją codzienność, jeszcze tę polską pokazuję na swoim Instagramie. Obiecuję, że za miesiąc pojawi się tam więcej palm w związku z nadchodzącym urlopem na… no na razie nie powiem! Zobaczycie sami!


 

Tekst został napisany we wrześniu 2017 r.