Cisza. Wszechobecna cisza. Nawet w pobliżu przedszkoli, nawet, gdy przechodzisz przez „ruchliwą ulicę”. Gdzie się nie obejrzysz, widzisz piękną naturę i słyszysz… nic nie słyszysz. Drzewa szumią, strumyki płyną, czasami przejedzie samochód w ilości jednego. Zapytana ostatnio: czym się martwię? – odrzekłam zdziwiona swoją własną pewnością w głosie: niczym, a czym mam się martwić? Przecież wreszcie mam święty spokój.
Nigdy nie sądziłam, że „spokój” będzie jedną z wartości, którą tak wysoko postawię w swoim życiu. W czasie studiów i przed nimi życie potrafiło zaskakiwać. Wszystko było pierwsze, albo drugie ale intensywniejsze. Poza masą radości i spontaniczności była też druga strona medalu: niepotrzebne dramaty, sztuczne problemy, wymyślone kłopoty. Życie było jak jazda na rollercoasterze – raz u góry, raz na dole. Lubiłam to. Chyba już kiedyś zostało to nazwane przez starszych: wyszaleniem się.
Tak więc wyszalałam się. Szalałam na imprezach, spontanicznych wyjazdach autostopem, studiach, w relacjach. Nie zawsze mi się to podobało, ale było warto. Czułam, że ważniejsze jest dla mnie szaleństwo, niż zdrowie, niż bezpieczeństwo finansowe, niż niektóre relacje.
Gdybym miała cofnąć się w czasie – nic bym nie zmieniła. Nigdy nie oddałabym powracania z imprez nad ranem, kiedy słońce powoli wschodziło nad zaspanym Poznaniem. Nie oddałabym szalonej wyprawy autostopem po świętach Bożego Narodzenia na około Polski, kiedy wszędzie był mróz, a ja spałam u nieznanych mi osób i imprezowałam z kim popadnie. Myślę, że taki okres życia dla każdego jest potrzebny. Bardzo potrzebny. Potrzebny po to, by docenić późniejsze etapy. Potrzebny po to, by w przyszłości lepiej przyjąć odpowiedzialną pracę, zająć się kimś, kto na nas liczy, stać się ostoją, osobą, której można zaufać, bo nie pojedzie z dnia na dzień na drugi koniec Europy rujnując wszystkie wspólne plany.
Kiedyś wydawało mi się, że takie życie można określić tylko jednym słowem, wyboldowanym, napisanym caps lockiem. NUDA. Jak widać, wszystko się zmienia.
Nie wiem, czy to właśnie Norwegia tak na mnie wpłynęła. Nie wiem, czy czasami już wcześniej nie miałam potrzeby „ustabilizowania się”, chociaż wierzę, że nic takiego nie istnieje w dosłownym tego słowa znaczenia.
„Stabilizacja motylka to szpilka.”
Jan Sztaudynger
Być może już pod koniec studiów znudziło mi się stresowanie tym, za co przeżyję do końca miesiąca, jeśli dzisiaj rzucę wszystko i polecę gdzieś, bo mam ochotę. Być może pod koniec studiów miałam ochotę zaznać spokoju w dziedzinie relacji nie szukając na każdej imprezie potencjalnego kandydata na coś więcej, bo po prostu chciałam wracać do domu nad ranem już zawsze z tą samą osobą.
Potrzebowałam tego spokoju i teraz go odnalazłam. Mam święty spokój. Moje życie nie ma dramatów. Czasami jest mi przykro z jakiegoś powodu, czasami czymś na kilka chwil się zestresuję. Czasami coś mi się przypomni, co wywoływało skrajne emocje ale tak poza tym – mam święty spokój.
Kocham łatwe dni, kocham łatwe życie, kocham spokojne ogarnianie bez pośpiechu i masy spotkań. Kocham robić swoje, w swoim tempie z pozytywnymi ludźmi, którzy nie rzucają kłód pod nogi dla zasady.
Od czasu do czasu mam ochotę na intensywniejsze życie. Jakiś wyjazd, masę wrażeń, więcej ludzi, hałas, masę energii. Ale to od czasu do czasu.
Norwegia uspokoiła mnie pod każdym względem, w którym kiedyś tego potrzebowałam.
Nigdy nie przeczytałam książki „Slow Life„, chociaż jest na mojej liście „do przeczytania”, ale mam wrażenie, że już żyję zgodnie z jej radami.
Na stronie mojanorwegia.pl można znaleźć artykuł w pewnym sensie podobny do mojego, chociaż natrafiłam do niego po zaczęciu pisania. Na jego końcu jest mini ankieta zadająca pytanie: co uważa się za największą zaletę mieszkania w Norwegii? Można wybrać spośród cudownej natury, wysokich zarobków, spokoju i braku pośpiechu, czy jednoczenia się Polonii. Zgadnijcie, co wygrało? Wygrał spokój i brak pośpiechu (ponad 40%). Wychodzi na to, że jednak pieniądze nie są głównym powodem do szczęścia.
Czy to jest właśnie norweskie „hygge”? Czy tak właśnie wygląda slow life? Ja tak to odbieram i cieszę się, że coraz więcej ludzi wybiera świadomie taki tryb życia. Nie jest on przeznaczony dla każdego, ale wiesz co? Jeszcze trzy lata temu sama bym się popukała w głowę na myśl o zwolnieniu tempa.
A Ty? Lubisz żyć powoli, czy musisz mieć co chwile nowe wrażenia? Co rozumiesz poprzez „slow life”? I czy… masz święty spokój? Daj znać w komentarzach.