Jeszcze tydzień temu przymierzałam sukienkę, którą miałam zamiar założyć wczoraj na spektakl teatralny. Chodziłam w niej w po domu, zastanawiając się, które szpilki i kolczyki będą najbardziej odpowiednie. Tego samego wieczoru wieszałam pranie. Jednym z ubrań była krótka bluzeczka z Guess’a, którą uwielbiam, ale zakładam tylko wtedy, kiedy jest bardzo ciepło. Pomyślałam z rozmarzeniem, że założę ją następnym razem na spacer po mieście Palma de Mallorca. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że każdy z tych planów (jak i wiele innych) legnie w gruzach za 3 doby.
Czwartek, godzina 9:00:21. Port otwierający aptekę powoli podnosi się, dając znać światu: jesteśmy znowu otwarci. W ciągu kilku minut w aptece było tyle osób, ile jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam. Po dwóch godzinach zrozumiałam, że taka sytuacja utrzyma się dzisiaj przez cały dzień. Godzinę później uświadomiłam sobie, że nie będzie dzisiaj czasu na jedzenie.
Tego dnia nasza apteka wydała leki na receptę dla ponad 400 pacjentów a liczba paragonów wyniosła prawie 700.
Jeszcze w środę wieczór rozmawiałam z techniczką, że Polska taka odpowiedzialna, że zamyka szkoły, że podejmuje działania. „Serio?!” łączyło się z „może jednak tak trzeba?”. Wtedy tylko jedna kommuna (województwo) w naszej okolicy postanowiła zawiesić działalność placówek edukacyjnych. Przykrywając się kołdrą tego dnia, powiedziałam do Łukasza: jutro Norwegia zamknie szkoły, tak czuję.
Wszystko stało się właśnie w czwartek. Czułam się jak w filmie akcji. Nie miałam nawet możliwości sprawdzić, co się dzieje, ale wiedziałam, że dużo. Komunikaty o nowych postanowieniach były po prostu krótkimi zdaniami rzucanymi między klientami przez moją szefową. Godzina 12:00: nie można dłużej podpisywać się na elektronicznej platformie leżącej na pulpicie – możliwe źródło zakażenia. Godzina 14:00 – tylko jedno opakowanie paracetamolu na osobę, bo jeśli nie, za chwilę go zabraknie w magazynach głównych. Godzina 17:00 – wychodzę z pracy, czeka na mnie Łukasz przed wejściem do apteki. Nie chce mi się gadać. „Słuchaj, jest naprawdę ostro” – mówi mój przyszły mąż, kierując samochód w kierunku domu. „Chyba trzeba zrobić zapasy.” Taktycznie udaję, że tego nie usłyszałam. Patrząc odwrócona w szybę, mówię, że jestem zmęczona. Marzę, tylko by wreszcie w spokoju przeczytać jakieś wiadomości z kraju. Miałam ze sobą obiad i zestaw na siłownię, którą tego dnia zamknięto, podobnie jak wszystkie inne. Przez te kilka godzin normalne życie wywróciło się do góry nogami.
15. marca 2020 potwierdzono 1077 osób zakażonych koronawirusem w Norwegii. (Dokładne statystyki tutaj)
Jako pracownik służby zdrowia nie mam prawa opuszczać kraju, póki co do końca kwietnia. Nawet wyjazd na hyttę (chatkę) – podstawowe prawo każdego mieszkającego w Norwegii, aby pobyć w jedności z naturą, z dala od miasta – od dzisiaj jest odradzany i zabronione są również w tej kwestii wyjazdy poza swoje województwo. Apteki i sklepy działają normalnie. Nie grozi mi zatem permittering (czasowe zwolnienie z pracy bez wypłaty, niezrywające umowy) ani tym bardziej home office (hjemmekontoret) <wink>.
Z godziny na godzinę przybywa ograniczeń w wydawanych lekach. Czwartek: paracetamol. Sobota: kwas acetylosalicylowy, chwilę później insulina. Co będzie jutro? Muszę stać na straży wydawania odpowiednich ilości leków, ale czasami po prostu nie mam już siły tłumaczyć. „Nie chomikuj!” ma mały efekt. Każdy nagle potrzebuje na dłużej, każdy nagle jest w kiepskim stanie zdrowotnym, każdy nagle jest tym z podwyższonego ryzyka. W takich momentach świadomość zbiorowa, bardzo metafizyczne pojęcie, staje się wyjątkowo namacalna. Jeśli Hanne weźmie paczkę insuliny, której nie potrzebuje, ale „na wszelki wypadek się przyda” to Henrik z bloku obok, który potrzebuje dziś, nie będzie miał. Henrik jutro będzie za to oburzony i przerażony, bo skończyła się insulina. Powiesz: no tak, ale znasz dawkowanie, więc możesz odmówić. Tak, ale nie zawsze. Kiedy dawkowanie jest typu: używać jak zostało umówione z lekarzem, taka osoba ma prawo sobie wybrać wszystko na raz.
Zakupy w Coops Obs, sobota 14. marca, godzina 13:00. To miejsce o tej porze zazwyczaj tętni życiem jak trasy narciarskie w końcówce marca na Byåsen. Rodziny z dziećmi, ludzie starsi, młodsi. Wszyscy. Nie tym razem. Cisza, jeden klient na kilka metrów kwadratowych. Brakowało kupki siana leniwie turlającej się między alejką makaronów i jedzenia dla alergików. Plakaty przy kasach: trzymaj odległość przynajmniej jednego metra od innych. Myślę sobie: „ale czy mam to robić również z Łukaszem? Tutaj to chyba jakby już po ptokach.” Czuję się dziwnie, jakby każdy myślał, że ten drugi to tykająca bomba biologiczna. Odsuwam się od innych z koszykiem bardziej po to, byśmy się nawzajem nie pozarażali, niż po to, by zrobić komuś miejsce. „Jak chcesz mieć wolną kasę tylko dla siebie, kaszlnij” – teraz jakoś mnie to teraz nie śmieszy tak bardzo.
Norwegowie szaleją na spokojnie. Niektórzy chodzą z wielkimi koszykami pełnymi papieru toaletowego, inni, jak gdyby nigdy nic, po prostu uśmiechają się pod nosem i po prostu pytają, czy to inni już powariowali. Polacy szaleją… cóż, po polsku. Grupy na facebooku z godzinę na godzinę coraz bardziej mnie zadziwiają. Niedługo skończy mi się popcorn.
Jutro kolejny dzień, na który warto się przygotować. Zjeść porządne śniadanie, wyspać się i przygotować jakieś przekąski na czas, kiedy nie będzie czasu. Od godzinny dziewiątej zero zero przewiduję młyn. A może będzie spokojniej, bo wszyscy już mają swoje zapasy? Jak myślisz?
Ten wpis powstał w celu upamiętnienia tych dziwnych, trudniejszych czasów, w których czujemy się, jakby na naszych oczach realizował się scenariusz filmu apokaliptycznego. Bo nigdy nie wiadomo, co będzie za tydzień, skoro tyle zmieniło się w poprzednie 3 dni.
Photo by Cata on Unsplash