Leniwa Malaga w 5 dni – co warto zobaczyć, czego nie i co jest lepsze niż sangría?

Wyziębiona, spragniona słońca i miejskiego gwaru nie mogłam doczekać się wyjazdu do Hiszpanii. Malaga wydawała się idealna, by trochę wygrzać się i odpocząć. Całkiem przypadkiem udało mi się zorganizować wyjazd akurat na tegoroczną majówkę. Jak było, co nowego odkryłam i jaki niewielki szok przeżyłam?

 

Powolne, bezstresowe norweskie życie bardzo mi się udzieliło. Zapomniałam, jak to jest martwić o wiele spraw i stresować się codziennym życiem z błahych powodów. Brakowało mi jednak tego miejskiego gwaru i energii, której w Norwegii uświadczysz dopiero na suto zakrapianej imprezie, dlatego kiedy przylecieliśmy na południe Hiszpanii nie mogłam nie poczuć różnicy.

 

Malaga to piękne miasto. Nie spodziewałam się niczego wielkiego, bo co tu ukrywać – o wiele bardziej zależało po prostu na palmach, tanim, dobrym winie i odrobinie słońca. To wszystko otrzymałam, ale poza tym okazało się, że miasto to miasto łączy w sobie i historię i nowoczesność.

 

Malaga Marina

 

Postanowiliśmy zamieszkać w samym centrum, trzy minuty piechotą od muzeum Picassa. Pod domem mieliśmy sławną hiszpańską katedrę a małe, kręte uliczki niedostępne na Google Maps znajdowały się wszędzie naokoło nas. Historyczna część miasta była piękna, ale większe wrażenie zrobiła na mnie nowoczesna zabudowa mariny pełnej kołysających się na spokojnym morzu jachtów i wielkich statków wycieczkowych. Malaga tętniła życiem, kiedy tylko przylecieliśmy i byłam tym zachwycona.

 

 

Pierwszego dnia postanowiliśmy po prostu odpocząć. Samolot wylądował koło godziny 17 a w domu byliśmy niecałą godzinę później. Uwielbiam, kiedy na lotnisko jedzie metro, a tutaj dojechanie nim na trasie centrum – port lotniczy trwa dosłownie 15 minut. Bilet kosztuje w okolicach 2 euro. Żyć, nie umierać.

 

Potem udaliśmy się zjeść tapas. Największą radość wydawało się sprawi nam wydawanie pieniędzy zarobionych w Norwegii w tanich miejscach Hiszpani. Nic bardziej mylnego – w wielu przypadkach ceny były bardzo podobne i wcale nie wydawały się mega przystępne. Mimo to i tak nie można do końca tego porównać, bo było i tak generalnie taniej niż w Norwegii, gdzie raczej po knajpach nie chodzimy.

 

Malaga tapas

 

Każdego dnia przechadzaliśmy się po rynku przebierając w restauracjach.

Nasze serce skradła Pepa y Pepe. Położona w samym centrum rynku, bardziej lokalna niż turystyczna

oferowała mega dobre przekąski, najlepsze wino, jakie kiedykolwiek piłam i… najśmieszniejszego kelnera na świecie – Emilio.

Tak bardzo się polubiliśmy, że każdego dnia wpadaliśmy wieczorem na kolację.

Facet mówił do nas tylko po hiszpańsku, co chwilę poprawiał nas i uczył, jak poprawnie wymawiać nazwy dań.

Wcale nie był w tym wszystkim nadzwyczaj miły, wręcz przeciwnie: konkretny i zdecydowany a może nawet lekko chamski.

Nie było to jednak celowe, on był po prostu był sobą.

Było to dla nas tak zabawne, że polubiliśmy go z miejsca. Później dostawaliśmy tylko coraz więcej wina „on the house”.

 

 

 

 

 

Pimientos de Padron, czyli świetne papryczki zapiekane w soli

 

 

Najśmieszniejsze było to, że pracując w Norwegii w

hiszpańskiej restauracji

podobne tapas jem na co dzień.

Miło było przekonać się, że te w Trondheim nie odbiegają praktycznie niczym

od tych serwowanych na rynku w Maladze.

 

 

 

Nie jesteśmy specjalnymi fanami wylegiwania się na plaży – dwie godziny i zaczynamy się nudzić niemiłosiernie. Musiałam jednak zrobić użytek ze stroju kąpielowego i nowych okularów. Walizka była w wersji „vacay time” i trochę obawiałam się, że pakując sukienkę, kostium i klapki porwę się z motyką na słońce, bo na miejscu zastanie mnie 15 stopni i deszcz. W tym okresie chyba najlepszą wakacyjną destynacja była Polska, ale na szczęśliwie nie zawiodłam się. A plaża Malaqueta dała radę i nawet lekko się opaliłam.

 

Plaża w Maladze

 

Trzeciego dnia postanowiliśmy odwiedzić muzeum Picassa. Było ciekawie zobaczyć prawdziwe szkice i dzieła tego zwariowanego artysty, jednak muzeum jak muzeum – szybki spacer i to by było na tyle. Koszt to 7€/osobę dorosłą. Poza tym z tego, co zdążyłam się zorientować Malaga to niejedyne miasto oferujące dzieła tego artysty – może te w Barcelonie bardziej zachwycają? A może po prostu sztuka to nie moja bajka?

 

Zwiedzanie zwiedzaniem, ale nie można przecież nie skorzystać z cen tutejszych trunków. Przykładowo w mojej knajpie, gdzie pracuję, lampka prosecco kosztuje 90 koron, a butelka tego samego prosecco w Hiszpanii w sklepie 60 koron (!). Lubię sangríę, ale to, o czym zaraz opowiem śmiało może z nią konkurować. Mam na myśli lambrusco – właściwie jest to wino, ale ma sporo bąbelków, dlatego masz wrażenie, jakby było kolejną odmianą tego musującego. Jak dla mnie to coś pomiędzy słynną sangríą a prosecco. Świetnie pasuje do tapas oraz… do wylegiwania się na plaży. Poza tym, ze względu na zamknięcie charakterystyczne dla szampana, możesz obyć się bez zakupu otwieracza do wina, którego nie zabierzesz z powrotem w bagażu podręcznym.

Lambrusco

 

Pogoda w maju była tą pogodą, której oczekiwałam. 25 stopni, słonecznie i pięknie.

 

 

To, co było zupełnie inne niż w Norwegii to również… hałas. Trochę się tego spodziewałam, ale zapomniałam, że w Hiszpanii istnieje coś takiego jak síesta, a sklepy otwierane i zamykane są na specjalne zasuwane rolety. Dźwięk ich szurania towarzyszył nam przez cały czas. Poza tym mieszkaliśmy na samym rynku – byłam zła, że jakiś hałas budził mnie w środku nocy, ale w sumie nie powinnam się temu dziwić. Chociaż po norweskiej ciszy panującej absolutnie przez całą dobę musiałam przetrwać jakoś dwie pierwsze noce, by się przyzwyczaić.

 

Malaga centrum

 

Przedostatniego dnia postanowiliśmy się przejechać metrem w kierunku lotniska. Pojechaliśmy jednak dalej, do ostatniej miejscowości na trasie. Na myśl przypominała bardziej Międzyzdroje, była bardziej kameralna i spokojniejsza. Polecam każdemu tę trasę – stacją początkową jest Malaga, jedzie się nad samym morzem mijając po drodze ośrodki wypoczynkowe i małe miasteczka z charakterystyczną hiszpańską zabudową. Wylądowaliśmy w miejscowości Fuengirola gdzie poleżeliśmy na plaży oraz… poszliśmy do fryzjera. Okazało się, że pamiętam więcej z lekcji hiszpańskiego niż myślałam i jakoś dogadaliśmy z fryzjerką. Ostatecznie fryzurę nazwaliśmy „Cristiano Ronaldo” bo dokładnie tak został ostrzyżony mój chłopak. Ale 8 euro za taką usługę w Hiszpanii, zamiast 35 w Norwegii robi różnicę, więc wybrzydzać nie mogliśmy. Bardzo zabawnie było słuchać opowieści młodej kobiety, która z całą powagą w głosie uznała, że dzisiaj jest zimno. Noo chyba nie dla nas.

 

 

 

A jeśli poszukujesz intensywnego planu zwiedzania w tym wpisie, muszę cię rozczarować. Ten wyjazd nie miał na celu zaliczania każdej możliwej atrakcji dostępnej w promieniu 10 kilometrów. Chciałam odpocząć i nasycić się słońcem. Plan został zrealizowany.

 

A Wy? Byliście w Maladze, czy może chcielibyście odwiedzić? 

 


Wszystkie zdjęcia zostały wykonane aparatem Canon EOS M3