Pamiętam to, jak dziś. Leciałam samolotem w kierunku Azji południowo-wschodniej na kolejne tropikalne wakacji, był środek nocy. Na monitorze przede mną miniaturka samolotu przesuwała się powoli pokazując orientacyjne położenie maszyny w stosunku do Ziemi oraz celu podróży. W pewnym momencie miniaturka samolotu przeleciała nad szczytem Annapurny w Himalajach, a ja poczułam dreszcze. Z jakiegoś powodu ciągnęło mnie do tej góry, sama nie wiem, dlaczego – szczególnie, że moje doświadczenie w chodzeniu po górach ograniczało się do tej pory do zdobycia Śnieżki. Gdyby wtedy ktoś powiedziałby mi, że za kilka lat spędzę wiele dni na marszu, by tę niezwykły ośmiotysięcznik zobaczyć tym razem od dołu – tak, zgadłaś, nie uwierzyłabym.
Nigdy w życiu prawdodpodobnie nie zdecydowałabym się samodzielnie na tego typu wyprawę. Jak wspomniałam we wstępie – nie jestem wielką fanką gór. To wszystko było możliwe dzięki mojej przyjaciółce, której największym marzeniem był trekking w Himalajach. Miała być to forma prezentu z okazji jej 30-stych urodzin. Chociaż te obchodzi w maju, wybrałyśmy się na wyprawę w październiku, kiedy to właśnie przypada jeden z najlepszych momentów pogodowych, by trekking odbyć w sprzyjających warunkach. I tak, czwórka przyjaciółek po 30-stce, które połączyły lata wcześniej studia w Poznaniu, wyleciała wspólnie samolotem linii FlyDubai do Kathmandu z Warszawy w poszukiwaniu przygód.
Dlaczego jednak moja przyjaciółka wybrała akurat ten himalajski trekking? Z kilku powodów. Przede wszystkim jest on stosunkowo łatwy, a dodatkowo piękny i różnorodny. Trasa wiedzie przez małe himalajskie wioseczki, lasy bambusowe, pola ryżowe i dzikie równiny w najwyższych partiach przed base-campem. Trekking do ABC (Annapurna Base Camp, 4130 m.n.p.m.) to idealna trasa dla miłośników natury, a ja zdecydowanie się do nich zaliczam. W porównaniu do trasy na EBC (Everest Base Camp), który jest dosyć surowy, pełen skał i ubogiej roślinności, ten wiedzie przez malownicze krajobrazy do samego końca, jest również krótszy (spędziłyśmy na trasie około tydzień).
Stosunkowo łatwy nie oznacza bynajmniej tego, że wsiadając do samolotu do Nepalu, do tej pory moją ulubioną aktywnością fizyczną był spacer po paczkę chipsów do najbliższego sklepu. Jest to trekking nazywany trekkingiem miliona schodów, o czym dowiedziałam się… dwa dni przed wyruszeniem w drogę – i nie ma w tym za wiele przesady. W pewnym momencie trasy nienawidziałam schodów tak bardzo, że zaczęłam je liczyć, by czymś zająć umysł. Nie są to również schody jakie przychodzą nam pierwsze na myśl – te na trasie są kamienne, niereguralne, strome, nierzadko bardzo wysokie, mokre, pokryte mchem, korzeniami. Po drodze jest mało miejsc na przystanek, nie ma żadnych ławeczek, czy czegokolwiek by się podeptrzeć. Nie masz wyjścia, lecz iść w górę – chociaż nie polecam zbyt wiele zerkać przed siebie – to nie pomaga, bo schody się nie kończą. Myślę, że moja kondycja po tej trasie była najlepszą do tej pory w życiu.
Jeśli marzy Ci się trekking w Himalajach, ten lub inny, zalecam zadbać o swoją kondyncję na kilka miesięcy przed. Najlepszy byłby rower, chodzenie/bieganie po górach – coś, co podniesie twój puls na conjamniej kilkadziesiąt minut i zaangażuje mięśnie nóg do pracy. Pamiętaj, że niesiesz również plecack – nie wszystko przecież zabierane jest przez tragarzy.
Odpowiednia kondycja sprawi, że trekking będzie przyjemnością, a nie walką o przetrwanie. Osobiste wnioski są takie, że dałam sobie dobrze radę i że moja kondycja jest na optymalnym poziomie – chociaż wcale nie było łatwo.
Jeśli kiedykolwiek byłaś w Azji południowo-wschodniej, możesz mieć poczucie oczekiwanych warunków, chociaż to również zależy od odwiedzanych krajów. Do tej pory byłam w Indonezji (Bali), Tajlandii (Phuket, Bangkok, Koh Chang), Malezji (Kuala Lumpur, Perhentian Islands, Borneo), Wietnamie (Sajgon, Hoi An i Hanoi) i miałam pewny obraz sytuacji, jednak Nepal wydał mi się w części miejskiej bardziej zaniedbany, smutny, brudny. Zdecydowanie przytłaczająca jest ilość ludzi i skuterów w ciasnych uliczkach stolicy – nawet porównując do to ulic Sajgonu. Miałam wrażenie, że to miejsce, choć nastawione w pewnym sensie na turystów zmierzających w kierunku gór, jest przytłoczone jakimś trudnym do opisania smutkiem i melancholią. Poza trekkingiem w górach, zwiedziłyśmy również Pohkarę i Katmandu.
Nie możesz się więc spodziewać raczej szybkiego i dobrego Internetu, nawet jeśli zakupisz lokalną kartę SIM (co ja również uczyniłam) – szczególnie w górach, a po hotelach 4* i 5* tego, co znasz z Europy. Obsługa klienta jest również na innym poziomie, niż nam znany, a często umówienie się z kimś na jakąś godzinę, jest po prostu raczej wskazówką, niż wiążącą umową. Samolot mający odlecieć o 10.30? Bez stresu, odleci, jak będzie gotowy np. o 12.30. Taksówka na lotnisko? Jak przyjedzie, to będzie. Trzeba po prostu nastawić się na inne podejście do upływającego czasu. To w pewnym sensie również pomaga w oderwaniu się od naszego europejskiego gnania za wszystkim i poczucia, że nigdzie nie zdążymy.
Nigdy nie byłam w Indiach, chociaż często miałam wrażenie, że do nich trafiłam. Ludzie wyglądali podobnie jak relacjach właśnie z Indii, z charakterystycznymi kropkami na czołach, niektórzy z nich jedli rękoma. Krowy również uznawany były za święte.
W górach jest przepięknie jeśli chodzi o naturę, za to wymagania co do warunków spadają wraz z każdym kolejnym metrem powyżej poziomu morza – dosyć dosłownie. Im wyżej, tym gorsze jakościowo i ilościowo jedzenie w wyższej cenie. Przykładem było śniadanie, które na początku trekkingu zawierało dwa gotowane jajka, natomiast pod koniec wspinaczki jajko było już tylko jedno, a całe śniadanie kosztowało i tak więcej. Co ciekawe, w każdej kolejnej wioseczce, w której jesz lunch lub śpisz, dania i menu są niemal identyczne.
W trakcie trekkingu płacisz za wszystko: dostęp do Internetu (który i tak często nie działa), prądu (ładowanie telefonu, baterii, powerbanka), ciepły prysznic (raz go kupiła jedna z nas – i tak był letni). Co do zakwaterowania musisz się nastawić na coś, co raczej przypomina barak lub stan surowy budynku, do którego ktoś wstawił kilka łóżek i stołów.
Naszą podróż zaplanowałyśmy z biurem podróży. Cały wyjazd dla mnie trwał lekko ponad dwa tygodnie (musiałam również dolecieć do Polski z Norwegii, co samo w sobie zabrało dwa dni). Do tej pory tylko dwa razy byłam na urlopie razem z agencją turystyczną (all inclusive w Turcji i Grecji – never again), bo uwielbiam samodzielnie organizować wyjazdy. Do tego samego typu podróżników należą moje przyjaciółki, jednak kiedy chodziło o wyprawę w góry, czułam, że nie mam o tym bladego pojęcia i trzeba zaufać profesjonalistom.
Tak naprawdę byłyśmy niezadowolone ze współpracy. Zapłaciłyśmy niemałe pieniądze, a nawet podróż samolotem ostatecznie zorganizowałyśmy sobie same. Nie chcę robić otwartej antyreklamy, dlatego nie podam nazwy firmy, tę mogę ewentualnie napisać komuś w wiadomości prywatnej, gdyby szukał rekomendacji. Jedną z największych frustracji było to, że na miesiąc przed wylotem nie miałyśmy wciąż biletów lotniczych i to spowodowało, że zapłaciłyśmy za nie o wiele więcej niż to było możliwe (około 6000 zł zamiast w okolicach 4000zł…), gdyby agencja zaproponowała nam opcje połączeń wcześniej (w dodatku zamiast np. Qatar Airways, leciałyśmy FlyDubai). Dzięki temu, że jesteśmy tak doświadczone w szukaniu lotów i dobrych połączeń udało się spędzić za to kilka godzin w Dubaju, gdzie mogłyśmy np. porobić sobie fotki pod jak i na Burj Khalifa – najwyższym budynku świata.
De facto agencji turystycznej możemy zawdzięczać jedynie fantastycznego przewodnika nepalskiego, bez którego trasa byłaby o wiele trudniejsza pod wieloma względami. Sunil mówił świetnie po angielsku, znał się na górach, otoczeniu i naturze oraz dotrzymywał towarzystwa, również w trudnych chwilach, kiedy potrzebowałyśmy wsparcia psychicznego lub fizycznego (zdarzało się, że niósł nam plecak albo dawał leki na chorobę wysokościową). Jeśli planujesz wyjazd samodzielnie, polecam znaleźć certyfikowanego przewodnika po trasie tak czy siak i zapłacić odpowiednią sumę. To naprawdę zmienia cały trekking.
Jeśli chodzi o bagaż i ubrania, zasada jest taka, że im lżej tym, lepiej. Mimo tego, że miałyśmy tragarzy, część bagażu musiałyśmy nieść same i wtedy każdy dodatkowy gram zaczyna mieć znaczenie. Przydadzą się lekkie ubrania sportowe, które szybką schną i łatwo je wyprać. Buty miałam trekkingowe za kostkę z firmy Alfa, ale zdecydowanie mogłabym postawić na zwykłe Salomony przed kostkę. Śnieg pojawił się jedynie ostatniego dnia, kiedy dotarłyśmy do ABC, wtedy faktycznie było zimno – poza tym w ciągu dnia temperatury były na poziomie dwudziestu kilku stopni w dzień w słońcu. Nie wolno zapominać, że po zmroku robi się lodowato, wtedy warto mieć cieplejsze ubrania na wieczór czy sen. Ja spałam nierzadko w czapce, opasce na głowę, wełnianej bieliźnie Kari Traa.
W himalajskich wioseczkach do wyboru do picia na ciepło znajdziesz zazwyczaj kawę lub… masala tea, czyli herbatę z przyprawami i mlekiem. Tak naprawdę na tę ostatnią w dużych ilościach zdecydowałyśmy się dopiero na wieczór przed podejściem do ABC. Zamówiłyśmy wielki termos i aby się ogrzać, wypiłyśmy go w oka mgnieniu. To, co zaskoczyło nas wszystkie to fakt, że praktycznie jak ręką odjął przestały nas boleć mięśnie nóg, a zakwasy po prostu zniknęły. Nie wiem, czy to był przypadek, czy to przeciwzapalne działanie przypraw, jednak wszystkie zauważyłyśmy ogromną poprawę ogólnej kondycji. Gdybym wpadła na to wcześniej, piłabym tę herbatę codziennie i to od samego początku trekkingu. Gorąco polecam masala tea, jeśli masz w planach taką wyprawę.
Inną ciekawą sprawą były noclegi. Otóż na trasie nie byłyśmy oczywiście jedynymi turystkami, a ilość pokoi do spania w wioseczkach po drodze była mocno ograniczona. Jak się zapewne domyślasz, to, jaki pokój i standard ci się trafi (a nawet, czy zdążysz na ciepły prysznic), zależy dużo od tego, jako która grupa dotrzesz do osady. Kiedy zrozumiałyśmy tę zależność, zaczęłyśmy spędzać mniej czasu na postojach. Co więcej, warto być wybrednym lub prosić o lepszy pokój – wiele razy zdarzyło się nam dostać coś w lepszym standardzie, bo byłyśmy mówiąc elegancko mocno uparte.
To zdecydowanie perfekcyjne wakacje dla kogoś, kto uwielbia góry i/lub naturę oraz aktywny wypoczynek. Musisz być osobą, która nie boi się wyzwań i nowych doznań. Zdecydowanie to wypad dla kogoś z dobrą kondycją i zdrowiem ogólnym. Na pewno będzie też odpowiadał tym, którzy chcą się zrelaksować psychicznie, odciąć od świata, podarować sobie mentalny odpoczynek lub coś dobrze przemyśleć – wiele godzin dziennie w trasie daje idealne warunki do analizowania czy podejmowania jakiś ważnych życiowych decyzji. To również piękna okazja by się dobrze poznać lub zacieśnić więzi z przyjaciółmi czy bliskimi – praktycznie nic nie będzie was w drodze rozpraszać, co daje świetne warunki do rozmów czy po prostu wspólnego milczenia w podziwie dla otaczającej natury i gór.
Trekkning do Sanktuarium Annapurny był przepiękną przygodą i czymś, czego nigdy nie zapomnę. Uważam osobiście również, że to jedna z najtrudniejszych rzeczy jakich się podjęłam do tej pory w życiu. Polecam taki wyjazd wszystkim, którzy chcą stworzyć masę bezcennych wspomnień, poczuć magię Himalajów i spędzić wiele pięknych dni w najwyższych górach świata.
W tym wpisie nie udało mi się nawet w połowie dotknąć wszystkich emocji, wrażeń czy wspomnień z tego wyjazdu, dlatego zapraszam również na mojego Instagrama, gdzie w wyróżnionych stories znajdziesz relację z podróży dzień po dniu 🙂