Work-work balance: czy na serio da się oddzielić pracę od życia prywatnego? Pamiętniki część I

Otaczają mnie zewsząd. Słyszę je regularnie. Mam wrażenie, jakby były alarmem budzika w telefonie, który ustawiony jest bez końca w tryb drzemki i mimo mojej chęci jego wyłączenie raz na dobre – wracają jak bumerang. „Historie kryzysu” – nazwijmy je tak roboczo. Historie z życia opowiadające o moich kolegach i koleżankach po fachu, których praca doprowadziła do szpitala/złożenia wypowiedzenia/długotrwałego zwolnienia lekarskiego (skreśl niepotrzebne). Czy w tej spokojnej, cichej, przyjaznej Norwegii praca kierownika apteki naprawdę może doprowadzać ludzi na skraj wytrzymałości? I co najważniejsze: czy kiedyś mnie też to czeka?

 

Powiedzmy, że mam już chwilkę doświadczenia. Te kilka miesięcy (aktualnie prawie 8) to obiektywnie patrząc niewiele, ale przynajmniej nie jestem całkowitym świeżakiem, jak kiedy pisałam ten wpis. Ten czas nauczył mnie bardzo dużo zarówno w kwestii organizacji czasu jak i kierowania ludźmi tak, by było dobrze. Do tej pory doświadczyłam jedynie pojedyncze przypadki tzw. krise – kiedy będąc na wyjeździe z okazji urodzin moja farmaceutka ląduje w szpitalu, a ja nie wiem, czy mam wracać 200 km do apteki, czy może jednak uda mi się spędzić jeden dzień urlopu na urlopie właśnie. I chociaż takich sytuacji było mniej, niż więcej, ich widmo nigdy nie znika. Zawsze ma się z tyłu głowy, że wolna sobota nie będzie wolna, albo że może lepiej nie jechać na wycieczkę w święta, bo ktoś wypadnie z grafiku.

 

Z ręką na sercu muszę przyznać, że pasuje mi to stanowisko bardziej, niż poprzednie – z wielu bardzo różnych powodów. Szczerze uwielbiam satysfakcję z zadowolonego zespołu i dobrych wyników. Bardzo lubię zróżnicowanie zadań, to, że mogę się wciąż uczyć. Fajnie jest dobrze zarabiać. I co chyba najważniejsze: większa wolność w organizowaniu swojego czasu pracy oraz życia wokół.

 

To właśnie ostatnio mocno mnie zajmowało: czym tak naprawdę jest work-life balance?

Czy to jest możliwa rzeczywistość, czy jedynie modne hasło?

 

Czy da się wyłączyć tryb pracy przekraczając próg domu i przestać o niej myśleć? Jak to pogodzić, by nie zwariować? To, czego jestem pewna to chęć pozostania przy zdrowych zmysłach i niepozwolenie na to, by moje zawodowe zajęcie zmieniło mnie i moje podejście do życia – a już zdecydowanie dbanie o to, by nie wpłynęła negatywnie na moje zdrowie psychiczne i fizyczne.

 

Szybko uczę się na przykładzie innych. Bardzo chciałabym nigdy do nich nie dołączyć. Nich, czyli grupy osób, które tak bardzo poświęciły się pracy, że straciły radość i zdrowie. Czy to nie takie typowe, by wpaść w pętlę samozaorania? Odrzucić aktywność fizyczną i dobre relacje z innymi w imię roboty, by później skończyć tracąc i dobre relacje i zdrowie dodatkowo wypalając się zawodowo?

 

Zamiast próbować odpowiedzieć sobie na to pytanie, postanowiłam spisywać krótkie notatki z niektórych dni. Być może patrząc z boku na to, jak wyglądają moje dni uda mi się odpowiedzieć sobie na niektóre z powyższych pytań.

 

Aha – warto dodać na wstępie: pierwsze 6 miesięcy pracowałam tymczasowo jako kierownik-zastępca w aptece A, aktualnie od maja 2022 jestem w aptece B na stałe.

 


 

Aktualizacja 25. maja (środa) – dzień przed Kirsti Himmelfartsdag, czyli Wniebowstąpieniem  – norweskim dniem świętym i wolnym od pracy

 

Po całym dniu pracy uświadamiam sobie, że nie zdążyłam zrobić nic ze swoich zadań. Jutro wyjeżdżam z przyjaciółmi na domek nad fiordem, a ja nie mam wciąż umowy dla mojej pracownicy – bo mimo teoretycznie automatycznego i nowego systemu HR, ta nie dostała umowy i nie może zacząć pracować bez niej w sobotę. Zamiast cieszyć się wolnym długim weekendem, planuję wyjazd do apteki w państwowo wolny dzień – bo niby kiedy mam to zrobić – jeśli w środę o 22.00 nie działa nic na laptopie pracowniczym? Dobrze, że przyjaciółki przylatują o 15.00 – do tej pory zdążę ogarnąć w aptece zaległości – i kto wie, może trochę poukładać towar, którego nie udało się nam ogarnąć od wtorku?

 

Aktualizacja 30. maja (poniedziałek)

Wstałam o 8.00 by do około 10.00 zrobić cokolwiek ze swoich zadań kierownika. Na 11.00 pojechałam do apteki i miałam zmianę do 18.00. Później było spotkanie personelu, którego nie było już od wielu wielu miesięcy, jak się dowiedziałam. Musiałam je zorganizować. Wszyscy wymagali pizzy albo innego jedzenia, więc trzeba było je zamówić. Jedyna chwila spokoju to moja „przerwa”. Z lunchu posiliłam się dwoma ziemniakami, bo próbowałam zalogować się na konto klienta pizzerii (oczywiście się nie udało), a po chwili zadzwoniła moja szefowa. Gdybym nie odebrała tego telefonu, nie pogadałabym z nią pewnie do 21.00 lub kolejnego dnia – a dzwoniła z dobrymi i potrzebnymi wieściami. Ostatecznie pizzę zamówiłam z własnego konta za własne pieniądze, bo nie miałam czasu czekać na założenie konta firmowego. Po powrocie do domu o 21.00 usiadłam w ogrodzie by zrobić jeszcze kilka rzeczy i chociażby listę zadań na dzień kolejny, z której może uda mi się zrobić dwie rzeczy. Laptopa zamknęłam o 23.00 z poczuciem zmęczenia.

 

16. czerwca (czwartek)

Dzisiaj było lepiej. Chociaż we wtorek musiałam odwołać lekcje jogi i zamiast do 17, pracowałam do 20.30, dzisiaj wyszłam z pracy zgodnie z planem. Postanowiłam wziąć dodatkową osobę na zmianę, wydawało mi się, że będzie nas niemalże za dużo – tak naprawdę było nas okej – każdy miał co robić calutki dzień – więc 7 osób w pracy to optimum, dobrze wiedzieć. W biurze udało mi się spędzić prawie 2 godziny. Robię się coraz lepsza w odmawianiu robienia wszystkiego. Nie mogę być 100% farmaceutką i 100% kierowniczką.

 

Dobre wieści są takie, że będę miała od połowy lipca nowego pracownika na 100%, który zgodnie z referencjami również jest zaangażowany w 100% w swoją pracę. Czuję, że robię spore postępy w kierunku polepszenia warunków nam wszystkich, ale niekoniecznie jestem pewna, czy kiedykolwiek zostanę za to doceniona przez mój zespół. Mam wrażenie, że jestem jak polityk, który staje na głowie by polepszyć standard życia w mojej małej wioseczce, a ludzie i tak za nim nie przepadają, bo myślą, że mógłby się bardziej postarać.

 

W planach jest również zakup zamrażarki, już mam jedną na oku. Czekam tylko na konto firmowe w sklepie elektronicznym i jadę ją kupić. Wyobrażacie sobie, że moja apteka używała przez te wszystkie lata REMA1000 (taki norweski Lidl/Biedronka), by zamrozić elementy do zamrażarki, kiedy mieliśmy zwrot towarów „lodówki”? No naprawdę, na serio? Ktoś od nas szedł do sklepu i mówił: hei, Øyvind, zamroź mi te dwa elementy, połóż obok łososia – będziemy leki oddawać? Ja wam to mówię, tak było.

 

A ciąg dalszy nastąpi, bo ja tak łatwo skóry nie oddam – trzymajcie więc za mnie kciuki!