Skąd wziąć nowe przyjaźnie na emigracji i jak dbać o te stare?

Jesteśmy dzisiaj bardzo samotni. Widzę to po sobie. Osoba, która spontanicznie potrafiła pojechać na imprezę do całkiem obcych osób i wrócić po dwóch dniach za czasów studiów, wracając z okropnym zmęczeniem i nowymi super znajomymi, dzisiaj zastanawia się, czy opłaca się jechać na dwie godziny do miasta. Z drugiej strony pragnę bliższych znajomości. Jestem jak roślina bez wody, kiedy nie otaczam się pozytywnymi ludźmi. Zadaję sobie więc często pytanie: jak stworzyć nowe przyjaźnie?

 

Za czasów bycia nastolatką napotykałam non-stop na teksty, że związek to ciężka praca. Nie chciało mi się wierzyć i nie wierzę w nie do dzisiaj, bo nie uważam, by związek był ciężką pracą, ale pracą na pewno jakąś jest.

 

Mam swoich przyjaciół w Polsce (i nie tylko), do których zawsze chcę wracać. W tekście, który był dosyć kontrowersyjny, pisałam, że nie czuję się Polką często, ale z Polską zawsze będą mnie łączyć świetni ludzi i wspomnienia. To do nich chce wracać. A bilety nie zawsze (szczególnie ostatnio) kosztują grosze. To się zdecydowanie nie opłaca, ale warto. Jeśli nie zarabiam pieniędzy, by spotykać się z przyjaciółmi, podróżować i przeżywać wspaniałe chwile, to nie wiem, po co je zarabiam.

 

„Twarze w metrze są obce,
bo i po co się znać…
To kosztuje zbyt drogo,
lepiej jechać i spać.”
Lady Punk

 

Ale ta praca najtrudniejsza jest na samym początku, kiedy nie wiesz, czy warto inwestować. Bo nie masz pewności, nigdy tej cholernej pewności nie masz, czy ta druga osoba, która „wpadła ci w oko” w ogóle jest kimś, z kim zwiąże cię poczucie zażyłości i przyjaźni? Ba! Przecież często najlepsi przyjaciele są osobami, których z początku nie trawimy. Sama z początku uważałam, że moja najlepsza przyjaciółka jest niezbyt inteligentna – i ona dobrze o tym wie, na szczęście okazało się to całkowitą nieprawdą. A później żyłyśmy długo i szczęśliwie.

 

Tworzenie znajomości to czas. Czas, który musi się przesypać przez klepsydrę z części górnej do dolnej. Nie przyspieszysz jego upływu wstrząsaniem ani intensywnym wgapywaniem się w przesypujące się powoli ziarenka piasku.

 

Zdarzało mi się wpadać w koszmarny nastrój w wiele weekendów. Czułam, że jestem osamotniona, bo Norwegowie nie spotykają się spontanicznie (albo bardzo rzadko, jak już). Męczyło mnie to, że trzeba się umawiać na spotkanie, jak do dentysty. Ma to masę zalet, ale czasami człowiek potrzebuje spontanicznej rozmowy z kimś innym teraz, a nie dlatego, że tak postanowił dwa miesiące wcześniej (jestem przykładowo umówiona już na imprezę 25 maja!).

 

Dlatego postanowiłam nie marnować szans i kiedy tylko nadarzała się okazja, jechać na spotkania, które się nagle nadarzają. I tak oto byłam już np. na imprezie wyłącznie dla studentów Uniwersytetu NTNU (przypadkiem!) nikogo tam nie znając, albo na wypadzie z kimś z internetów, kto później przestał się odzywać.
 

Wyświetl ten post na Instagramie.

Christmas table 🎉👌

Post udostępniony przez Thinius Alexander Rosé (@thinius)


↑Julebord (Wigilia) z ekipą z San Sebastian

 

Mieszkając za granicą, w nowym mieście, nie ma się jeszcze tak wielu miejsc, z których można mieć znajomych. Szczególnie dotyczy to osób, które od przyjazdu pracują w jednym miejscu i nie robią nic innego poza domem. Bo skąd masz wziąć tych ludzi?

 

Jeśli studiowałaś w jednym mieście 5 lat, z pewnością masz masę znajomych i znajomych znajomych nawet nie pamiętając, skąd. Po prostu ci ludzie byli naokoło ciebie non stop. Na uczelni – masa ludzi. Na zajęciach dodatkowych – masa ludzi. Bale, imprezy, integracje – masa ludzi. Wyjazdy, wyjścia na miasto – masa ludzi. Ciągle przewijały się nowe twarze i tak spośród nich wybrałaś kilka, które chcesz widzieć najczęściej w życiu. Kilka – pewnie max 5 – bo jest udowodnione, że człowiek nie jest w stanie utrzymywać dobrego kontaktu z całym tabunem. Ale 5… z ilu? Kilkuset z pewnością, prawda?

 

Nowe twarze przewijały się mimochodem. Nie chodziłaś na dodatkowe lekcje na uczelni, by poznać nowych ludzi, tylko po to, by zaliczyć punkty potrzebne do zdania roku. To powodowało, że zawieranie znajomości było łatwiejsze, bo nie czułaś presji ani nawet takiej intencji. I wtedy wszystko się najlepiej układa, prawda?

 

Skąd wziąć tych ludzi? Bywać. Nie potrafię tego inaczej określić, jak bywać: korzystać z okazji i być tam, gdzie się da. Na wyjściach, urodzinach, wycieczkach. Tworzyć wspomnienia, możliwości bliższego poznania i przeżycia czegoś.

 

„80 percent of success is just showing up” —Woody Allen


 

Tutaj dochodzi też kwestia różnic kulturowych i językowych. Mnie osobiście one nie przeszkadzają i od początku swoim norweskim znajomym mówiłam, by mówili przy mnie w swoim języku, bo angielski już znam. Siedziałam i rozumiałam jedną trzecią, ale to dobrze, bo dzisiaj rozumiem dziewięć dziesiątych. Doskonale jednak odczuwam inny sposób, w jaki Norwegowie przeżywają znajomości i przyjaźnie. I chociaż są ciepli i otwarci, dzieje się to dopiero po jakimś czasie i stopniu zaufania. Ostatnio na siłowni zobaczyłam dwie dziewczyny, które przy powitaniu pocałowały się serdecznie w policzek i przytuliły się mocno, jakby nie widziały się wieki. Zaczęłam od razu nasłuchiwać, w jakim języku mówią – byłam prawie przekonana, że to nie Norweżki. Miałam rację. Mówiły po angielsku.

 


 
Ponieważ stworzenie nowych, zażyłych relacji zabiera czas, trzeba przede wszystkim dbać o te, które już mamy. Są takie osoby, z którymi mamy kontakt, nieważne ile tysięcy kilometrów nas dzieli, a są takie, z którymi mieszkamy, a nie wiemy, co u nich słychać. To normalne. Nie te same wibracje, nie ten sam charakter, tematy do rozmowy. Ważne, by nie zaniedbywać tych więzi. Ludzie na swoim łożu śmierci zazwyczaj żałują, że nie poświęcali więcej czasu swoim przyjaciołom.

 

Jest to kwestia pewnych priorytetów w życiu i odpowiedzenia sobie na pytanie, co jest na pierwszym miejscu i po co tak naprawdę robimy to, co robimy. Czy zaczęliśmy żyć, by pracować, czy może na odwrót? Jaki był pierwotny cel, który kiedyś powstał w Twojej głowie, który gdzieś po drodze mógł się zgubić, lub zapodziać w codzienności?

 

Swoją drogą, jak tylko ktoś umiera, to rzucamy wszystko, bierzemy urlop i wyjeżdżamy natychmiast, nie patrząc na ceny biletów ani niedogodności wycieczki. Byłoby wspaniale, gdybyśmy z tak wielkim szacunkiem i oddaniem traktowali nam bliskie osoby, póki jeszcze żyją, prawda?

 

 

Czasami okazja na spotkanie się z kimś bliskim wypada raz do roku i nie można jej zmarnować!
Po ostatniej rozmowie z przyjaciółką, którą znam właściwie 20 lat (!) doszłyśmy do wniosku, że to jak z tymi robotnikami, którzy oferują pracę: szybko, tanio i dobrze. Tylko że zawsze musisz skreślić jedną rzecz, więc jak będzie tanio i szybko to nie będzie dobrze. Te spotkania czasami są dosłownie na chwilę, kosztują więcej, niż powinny (bo akurat wtedy jest samolot), ale to ostatecznie to wszystko nie ma znaczenia, bo warto.

 

A skąd brać przyjaciół na emigracji?

 

Po pierwsze tak, jak wspomniałam wcześniej: bywać. Jeśli nadarza się okazja do pojawienia się w jakimś miejscu, okazji i imprezie, po prostu jechać bez zastanawiania się, czy kogoś się fajnego pozna, czy nie. Może tak, może nie dzisiaj, nie można jednak przestać próbować i się poddawać.

 

Po drugie starać się otworzyć na ludzi. Znam wielu Polaków, którzy nie chcą się integrować z Norwegami, bo w ich głowie są oni tacy, śmacy i owacy. Głupim stereotypom i zamknięciu się na inną kulturę mówimy stanowcze nie (a przynajmniej ja tak mówię sama sobie!). To zupełnie inne uczucie, gdy poznaje się innych ludzi z całego świata, różnych wyznań i kultur i zrozumienie, że nic nas nie dzieli poza barierą w głowie. Dzięki pracy w różnych miejscach poznałam do tej pory osoby z Serbii, Turcji, Erytrei, USA, Libanu, RPA, Rumunii… i to dopiero początek długiej listy odmiennych narodowości. Nigdy do tej pory nie przeszkadzało mi to w tworzeniu życzliwych relacji. Przykładowo poprzednią sobotę spędziłam z Muzułmanką, która opowiedziała mi wiele szczegółów dotyczących ramadanu. To było naprawdę ciekawe!

 

Po trzecie dać sobie i innym czas. Nie zawsze bywa tak, że wpadnie się na kogoś i z miejsca pozna się, że to „swój człowiek”. Czasami trzeba miesięcy, lub lat, by poznać drugiego człowieka.

 

Po czwarte nie bać się odejść od tych, którzy ciągną nas w dół. Czasami jest tak, że spotykasz kogoś i wydaje się, że wszystko jest ok, podczas gdy tryb życia tej osoby po pewnym czasie staje się męczący. Albo non stop prosi cię o pożyczenie kasy, albo ma masę nałogów, albo nie szanuje ciebie i twojej przestrzeni osobistej, ale z braku laku nie potrafisz się odciąć. Sama staram się oceniać, jak znajomość z kimś wpływa na mnie i moje życie i jeśli widzę, że nie jest to do końca pozytywny wpływ, powoli się oddalam.

 

Po piąte zaufać ludziom z Internetów. Mimo że nie mam na miejscu masy znajomych, wiem, że po całej Norwegii rozsianych jest wiele blogerów i instagramerów, których twórczność bardzo cenię. Uwielbim spotykać się z takimi ludźmi na żywo! Czasami wystarczy wrzucić hashtag danego miasta w wyszukiwarce Intagrama, by zrozumieć jak wiele osób mieszka w tym samym miejscu co ty i pewnie ma podobne zainteresowania.

 


A Wy? Jakie macie sposoby na poznawanie nowych ludzi? Czy macie dużo znajomych, czy tylko kilku przyjaciół? Jak często się z nimi widzicie? Łatwo jest wam tworzyć przyjaźnie w nowych państwach i miastach? Dajcie znać!


 
unsplash-logoYanapi Senaud